A gdyby Real odpadł?

Gdyby Albert Camus wyskoczył dziś ze swoim sławnym "wszystko, co wiem o moralności, zawdzięczam piłce nożnej", zostałby zesłany do rezerw jako pomyleniec. Co to, w języku kałamarz robi, a nie umie mówić po ludzku, jak człowiek interesu?

W Hiszpanii panuje duopol, bo Barcelona i Real negocjują sprzedaż praw telewizyjnych osobno, nie dzielą się zyskami z konkurencją, którą zubożył też krach na rynku nieruchomości. Boiskowi multimilionerzy ciągną jednak do Primera Division gromadnie, nęcą ich ulgi podatkowe. Z Anglii jęli odpływać, gdy spadły notowania funta. Bundesliga potężnieje, bo rosną jej obroty. Kluby francuskie niedomagają, bo fiskus żąda sowitej prowizji od kontraktów piłkarzy. Ligę angielską przejęła obca magnateria, właściciele wzięli kredyty, kosztowna obsługa zadłużenia utrudnia transfery, kluby emitują obligacje, inne dotują miliarderzy, którzy pływają na ropie jachtami większymi od stadionów, a do nieba jeżdżą hotelową windą. Giełdowe notowania włoskich spółek piłkarskich nie zawsze spadają, ale Serie A mizernieje, bo najpierw kreatywną księgowością fałszowała bilanse, a teraz nie umie, wybaczcie wulgaryzm, zmonetyzować tzw. dnia meczowego, który powinien generować coraz wyższe zyski.

Wyniki meczów wróży się jeszcze z formy lewoskrzydłowego, rozplanowywanie całych sezonów wymaga już znawstwa dostępnych instrumentów finansowych i konsultacji w agencji ratingowej, bez których długoterminowej prognozy - oczywiście na wykresie - nie przedstawi żaden szanujący się ekonomista. Kiedy drużyna odpada z Ligi Mistrzów, trener nie wyciąga kalkulatora przeliczającego sportowe niepowodzenie na niepowodzenie realne, czyli stratę w euro. On tę stratę porachował miesiąc temu. Kursy walut, stopy procentowe, fundusze hedgingowe, dywersyfikacja źródeł dochodów. Poczekajmy sezon lub dwa, a relacje z letnich sparingów wypchną opisy wielopiętrowych intryg finansowych, przecież ktoś w końcu wpadnie na to, by ubezpieczać się od porażki w 1/8 finału LM. Może nawet przegrać się opłaci?

Na czubku piramidy pręży się Real Madryt, który latem zakasował wszystkich bez wychodzenia na murawę. Wyasygnował ćwierć miliarda z tłustym okładem. Oczywiście zaciągając kredyty, szacując ryzyko inwestycyjne, osłaniając inwestycje inżynierią finansowo-marketingową.

I świadectwem epoki nie jest nawet to, że Real ogłosił, iż planuje natychmiast wygrać Champions League. Świadectwem epoki jest, że potraktowaliśmy go serio. Że jeśli przegra dwumecz z Lyonem, publika - pardon, klientela - osłupieje. Że jeśli przegra, wszyscy odtrąbią druzgocącą klęskę.

Oficjalnie nadal wierzymy w elementarne reguły gry. Wierzymy, że piłka nożna to praca grupowa, że nawet wybitne jednostki z dnia na dzień drużyny nie stworzą, że piłkarze muszą się poznać i sobie zaufać, muszą poznać trenera i zrozumieć jego idee, on musi poznać ich i idee wpoić, natchnąć do katorżniczej pracy i umierania na boisku za kolegę. Teoria. Gdybyśmy wierzyli, nigdy byśmy nie dali sobie wmówić, że Real ma w LM poważne szanse. Liczylibyśmy na zyski w dłuższym terminie.

Popatrzmy: Real najął nowego trenera; wymienił pół defensywy i niemal całą ofensywę; nowi gracze mieli objąć przywództwo w drużynie; nowi przylecieli z kompletnie odmiennych światów - ligi angielskiej, francuskiej, włoskiej. Co więcej, nie ma w klubie ciągłości wygrywania w Europie, od pięciu sezonów nie dotoczył się do ćwierćfinału LM, co udawało się aż 18 innym klubom, łącznie z Benficą czy Fenerbahce. Gdybyśmy rzeczywiście nadal wierzyli w zasady futbolu ponoć kanoniczne, nie widzielibyśmy w Realu bezwzględnego faworyta rewanżu z Lyonem. Z Lyonem, z którym częściej przegrywa niż wygrywa. W ogóle z francuskimi klubami raczej przegrywa. Przekonujące? Tak, wiem, przymknę jadaczkę i nauczę się rachować, Real wydał ćwierć miliarda.

Gdyby Real w środę odpadł, wykres by się zgadzał - im dłużej trwa stagnacja sportowa, tym lepiej madrycka korporacja zarabia. Od pięciu lat żyje bez ćwierćfinału, od pięciu lat żyje najwystawniej na planecie - wyprzedziła lidera z Manchesteru, w minionym sezonie, kolejnym bez żadnego trofeum, sforsowała barierę 400 mln euro przychodu. Gdyby Real odpadł, naiwni mogliby celebrować triumf cnót i wartości pierwotnych, mogliby przypominać, że sport to cierpliwość i pokorne znoszenie niepowodzeń, że planowanie osiągnięcia sukcesu z dnia na dzień jest nie tyle niemoralne, co nierozsądne, że wielki sukces musi poprzedzać trud rozłożony w czasie, a jeszcze większy sukces - trud jeszcze bardziej rozłożony w czasie.

Triumf oczywiście celebrowaliby kameralnie i w wąziutkim gronie, najwygodniej w szałasie, w którym nie ryczą telewizory i internety. Łącza rozgrzewałby wówczas seans histerii, który nazywałem już wytworem kultury stanu wyjątkowego - Real albo wygrywa i jest OK, albo przegrywa i zszokowani popsuciem luksusowego cacka świadkowie wygryzają we wściekłej rozpaczy własne wątroby. Kaka albo nazajutrz po lądowaniu w Madrycie strzela siedem goli, albo cierpi na skrywane przed światem nieuleczalne schorzenia i w ogóle należy czym prędzej ustalić, jak się go pozbywamy i gdzie lokujemy odzyskany kapitał.

Nie życzę Realowi wpadki ani jej nie typuję, szybciej już typowałbym co innego - że dowiedzie, że z sezonu na sezon można z 1/8 finału wskoczyć do finału ścisłego, wystarczy rzucić ćwierć miliarda. Posługuję się jego przykładem, bo nigdzie indziej porażka nie wywoła zbliżonego efektu. W fascynującym madryckim mikrokosmosie znajduję obszar bezkonkurencyjnie osobny, bardziej osobny niż barceloński czy manchesterski. To tam futbolu komercjalizacja, elitaryzacja i wynaturzenie osiąga stężenie najwyższe, to chyba tam piłkarzowi, który przegrywa, najtrudniej uzyskać u widza - fana, działacza, eksperta, dziennikarza - współczucie.

Trybuny już niemal dotykają linii bocznych, a zarazem nieustannie oddalają się od stąpających po boisku multimilionerów, których kibic nigdy nie spotka w metrze. Kibica madryckiego wychowuje środowisko ekstremalne - Real najhałaśliwiej ekskluzywne zakupy reklamuje, z każdym supermegahipertransferem się obnosi, rozszalałe media przeliczają go na oszałamiające gole i dryblingi, których same nie umieją sobie nawet wyobrazić, harmider osiąga natężenie jak na Wall Street, oczekiwania rosną i rosną, aż wyrastają tak wysoko nad trawy Santiago Bernabeu, że nie sposób ich zrealizować.

I jeśli publika spogląda na boisko w beznamiętnym milczeniu, jeśli łaskawie oklaskuje dopiero pchnięcia na 5:0, a Cristiano Ronaldo bez skutku lamentuje nad jej deprymującą, oziębłą martwotą, to nie tylko dlatego, że na trybunach rozsiadają się wyrafinowani koneserzy, których nie wzruszy byle wolej z przewrotki. Ci koneserzy to bezlitośni klienci, z piłkarzami złączeni relacją biznesową, nieczuli na zwykłe ligowe zwycięstwo, zdolni euforycznie przyjąć co najwyżej triumf nad Barcą, finałowy lub po porywającym - jak w sobotę z Sevillą - show, wszystkie inne traktują jak minimum przyzwoitości, usługę wliczoną w cenę biletu.

Czy piłkarze Realu czerpią jeszcze cotygodniową radość z futbolu, który Holoubek definiował jako wspaniałą zabawę dla chłopców? Oni zazwyczaj nie grają o zwycięstwo - wygrać mecz jakich tysiące, z Almerią czy innymi gołodupcami o haniebnym budżecie, to tyle, co nie przegrać, w nagrodę nie urządzimy wam awantury, a przegrać to tyle, co odstawić chałturę, wywołać skandal, popełnić zbrodnię. No bo jak - wyciągasz dziesięć baniek rocznie i śmiesz remisować z Almerią?

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.