Rafał Stec: Stowarzyszenie umarłych prezesów

Jako notorycznie rozczarowywany, lecz wierny kibic polskiej piłki nożnej, konsekwentne zsuwanie się na dno Borussii Dortmund obserwuję z niepokojem. Oby jej krachu zbyt wnikliwie nie analizowali panowie Cupiał i Walter, którzy wymarzyli sobie, że Wisła i Legia będą wkrótce przynosić zyski.

Borussia działa przecież w krainie szczęśliwości: z frekwencją na Westfallen Stadion (przekraczającą 70 tys. widzów na mecz) nie może konkurować nawet barcelońskie Camp Nou, niemiecki rynek telewizyjny jest największy w Europie, w ostatniej dekadzie zdobywała nie tylko mistrzostwo kraju, ale i Puchar Europy oraz Interkontynentalny. Tłum kibiców, wysoka oglądalność, sukcesy - nie trzeba niczego więcej, by klub był przedsiębiorstwem dochodowym. A jednak Borussia tonie. Zsuwa się na dno Bundesligi, jej nieubłaganie rosnące długi sięgają 150 mln dol.

Najprościej - a przy tym słusznie - zwalić całą winę na samobójcze zarządzanie. Pomysł sprzed ponad dziesięciu lat, by ściągnąć z ligi włoskiej podstarzałą niemiecką emigrację, która zdobyła mistrzostwo świata w 1990 roku (Haessler, Kohler, Moeller, Reuter, Riedle, Sammer nie zdobył tylko dlatego, bo grał jeszcze dla NRD) i zabrać z Juventusu Paulo Sousę oraz Julio Cesara, był tyleż skuteczny (triumf w Lidze Mistrzów!), co krótkowzroczny. W tamtych czasach gwiazdy nie zgadzały się na obniżkę zarobków, a Serie A demoralizowała ich faraońskimi gażami. Zgraja emerytów uniemożliwiła łagodną, stopniową wymianę pokoleń. Trener Ottmar Hitzfeld przeczuwał, co się święci, więc zbiegł do Bayernu, a Borussia stanęła z monachijczykami do wyniszczającego wyścigu zbrojeń. Transfer Marcio Amoroso, który potem głównie się leczył i okładał po twarzach kolegów z drużyny, to było prawdopodobnie najgłupiej wydane 50 mln marek w historii futbolu.

U kogo przenikliwość działaczy z Dortmundu wywołuje rechot, niech wytęży pamięć. I wspomni angielskie Leeds, które dotarło do półfinału Champions League, a niedawno cudem uniknęło bankructwa, oddając piłkarzy Manchesterowi, Liverpoolowi, Realowi Madryt. Fiorentinę, która bankructwa nie uniknęła. Parmę, która z drużyną sprzed kilku lat mogła podbić Europę (Buffon, Thuram i Cannavaro tworzą dziś w Juventusie najszczelniejszą obronę na kontynencie), a też ledwie ocalała. Romę, którą zgubiły premie obiecane za mistrzostwo Włoch, a dziś jej symbol, czyli Francesco Totti, płaci za lojalność pretendowaniem do miana najbardziej przegranego - biorąc pod uwagę skalę jego talentu - piłkarza globu. Wreszcie Lazio, które totalna wyprzedaż zepchnęła do roli przeciętniaka.

Nie chcę powielać banalnej tezy, że futbol popadł w finansowy kryzys, nęka mnie refleksja bardziej kategoryczna - oto wbrew mitowi o futbolu jako świetnym biznesie klub piłkarski stał się z definicji przedsięwzięciem deficytowym. Trudno ją podważyć, nawet jeśli zignoruje się losy klubów upadłych, przymknie oko na długi Barcelony, Valencii i całej Primera Division, jeśli pozostanie się głuchym na komunikaty o ujemnym bilansie Juventusu, Milanu, Interu, Bayernu czy Liverpoolu, który zwolnionemu trenerowi Houllierowi wypłaciło 10 mln funtów odprawy. Przecież Real Madryt (po latach na minusie w ubiegłym sezonie znów zanotował zyski) odżył tylko dzięki kontrowersyjnej sprzedaży terenów Madrytowi, objętej dziś dochodzeniem śledczych Unii Europejskiej, a już wkrótce może mieć ten sam kłopot, co kiedyś Borussia - siedmiu graczy drużyny zbliża się lub przekroczyło trzydziestkę, a wychowankowie raczej ich nie zastąpią. Przecież Chelsea karmi kaprys rosyjskiego bogacza, przecież pośrednio wsparł on West Ham i FC Porto, którym podkupił gwiazdy, przecież CSKA Moskwa nie ściągnęłoby 17 obcokrajowców, gdyby nie 54 mln euro Sibnieftu. Słowem, futbol nie utrzymuje się sam, lecz żyje z datków. Zwyczajnie potrzebuje mecenatu, choć mecz to nie instalacja w galerii sztuki współczesnej pociągająca garstkę koneserów bądź snobów, choć mecz fascynuje miliardy ludzi. Zasada "kluby wydają pieniądze zarobione przez kluby" umarła, a futbol upodabnia się do wyścigów konnych, czyli światka żywiącego się próżnością lub pasją bogaczy.

I ta reguła ma swój wyjątek. Manchester Utd to na tyle świetny interes, że przejąć go chciałby Malcolm Glazer. Protestują przede wszystkim kibice, podejrzewając amerykańskiego miliardera, iż ten nie wie, że kluby powstawały jako organizacje non profit, umożliwiające grę w piłkę i kibicowanie. Ciężkie czasy, jakie nastały dla ich drużyny i Realu Madryt - obu kwitnących marketingowo - rodzą bowiem przypuszczenie, iż celów sportowych z biznesowymi pogodzić nie sposób. Chcesz wygrywać, dokładasz do interesu. Chcesz zarabiać, przegrywasz. Zamiast przygotowywać się do sezonu, latasz na azjatyckie tournee. Przestają oburzać żądania grupy G-14, postrzeganej jako zgraja bezdusznych Balcerowiczów widzących całe piękno świata (czytaj: piłki) w rządkach liczb. Zrzeszająca najbogatsze kluby G-14 chce procentu od zysków z mundialu i mistrzostw Europy, bo przecież to one piłkarzy szkolą, ubezpieczają, zapewniają im perfekcyjne warunki pracy, inwestują w stadiony. FIFA nie ponosi żadnych kosztów, więc chełpi się najwyższymi zyskami w dziejach. To G-14 opinię ma jednak kiepską, bo pazernością i chciwością bogaczy instynktownie się brzydzimy. Instynktownie, czyli bezrefleksyjnie - do elitarnego klubu należy m.in. upadająca Borussia...

G-14 chce wymusić na członkach finansową równowagę. Niech kontrolują koszty, nie wydają ani euro więcej, niż zarabiają. Misja godna Don Kiszota. Jak zabronić Massimo Morattiemu, by zapłacił 50 mln za okolicznościową koszulkę z numerem 01, a Inter Mediolan wpisał sobie tę kwotę w rubryce "przychód"? To niemożliwe. Cupiał i Walter mogą nie dokładać do Wisły i Legii, ale muszą pamiętać - epokowe triumfy na boisku i nieśmiertelna chwała wymagają próżności lub miłości do barw bogatych właścicieli.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.