Rafał Stec: Futbolowy zawrót głowy

Był sobie piłkarz. Obrońca nie najwybitniejszy, jakiego widział świat, ale całkiem niezły, choć na czołówki gazet jego nazwisko nie trafiało. Pewnego razu piłkarz ów - Antonio Pisapia - strzela wspaniałego gola - spektakularnego, rozstrzygającego niezwykle istotny mecz.

Przeżywa wielkie chwile. Nie tylko trafia na czołówki, lecz je podbija, kibice wreszcie rozpoznają go na ulicy, gratulują mu, dziękują. Czuje się trochę nieswojo, bo jest nieśmiały, zamknięty w sobie, milczący, pochmurny. Dni chwały szybko jednak mijają. Wiadomo - bronić dostępu do bramki to zajęcie niewdzięczne i nieefektowne. Pewnego dnia koledzy proponują Antonio sprzedanie meczu - takie sprawy załatwia się ze stoperem, ostatnią instancją przed bramkarzem. "Nawet nie przegramy, tylko zremisujemy, a kariera nie trwa wiecznie, trzeba zarobić, ile się da, przecież nie umiemy robić nic poza kopaniem piłki" - tłumaczą. Pisapia, choć nie jest nieskazitelny, choć już handlował punktami, odmawia. Marzy o awansie do Pucharu UEFA. Wkrótce na treningu zrywa więzadła. Wściekli koledzy faulowali z premedytacją? Pewności nie mamy. Po trzech latach leczenia mamy natomiast pewność, że Pisapia nie wróci na boisko. Nie ma nawet matury, robi kursy trenerskie. Obmyśla rewolucyjną - jego zdaniem - taktykę. Starszy przyjaciel, trener z sukcesami, utwierdza go w przekonaniu o jej świetności. Pracy jednak nie może znaleźć i popada w obsesję - spędza wieczory wpatrzony w planszę w kształcie boiska, przesuwa figurki graczy, udoskonalając taktykę, której ideę tłumaczy się nam dość mętnie. Bezskutecznie oferuje usługi działaczom, ci go zwodzą, wreszcie w finale rozstrzygającej rozmowy prezes mówi wprost: "Nie chcę cię". Antonio popełnia samobójstwo.

"L'uomo in piu" ("O jednego więcej") Paolo Sorrentino nie jest arcydziełem, nie był nawet najlepszym filmem zakończonego w środę festiwalu kina Unii Europejskiej. A jednak kibiców musiał zaintrygować i usatysfakcjonować, ukazuje bowiem piłkę z tej drugiej, mniej znanej strony, wychwytuje niuanse, o których nie myślimy, śledząc popisy gwiazd i niegwiazd. Choćby związek charakteru i osobowości z pozycją na boisku. Pisapia został obrońcą, bo był nieśmiały, lepiej sobie radził, gdy drużyna broniła strefą, bo krycie "każdy swego" zmuszało go do wyjścia z cienia, cały stadion spoglądał na jego pojedynki z rywalem. A jak prezes tłumaczył, dlaczego nie dał mu pracy? "Futbol to zabawa, a ty jesteś bardzo smutnym człowiekiem".

Opowiadam tę historię dość szczegółowo (jest jeszcze równoległy wątek upadłego gwiazdora estrady, o tym samym imieniu i nazwisku), bowiem kina europejskiego raczej się u nas nie ogląda, bowiem na ekrany film raczej nie trafi, bo po seansie czułem żal i zazdrość. Ten sam żal i zazdrość, które odbierają mi nieco przyjemności z każdego seansu świadczącego o fascynacji piłką w innych krajach. I utwierdzającym mnie w słuszności teorii, której prawdziwości nie potrafię dowieść, ale nie potrafię się od niej uwolnić - otóż polska piłka ledwie oddycha, bo mało kogo obchodzi. Owszem, jest najpopularniejszym sportem, lecz wśród ślepców wiadomo, kto jest królem, lecz nie zawładnęła naszą wyobraźnią, nie powstają o niej książki, nie powstają filmy, twórcy nie widzą w niej niewyczerpanego źródła poruszających ludzkich historii, błagających, by je opowiedzieć. Nie mamy sukcesów, tradycji? Jeśli Sönke Wörtmann odnosi oszałamiający kasowy sukces (2,5 mln widzów!) opowieścią o drużynie Seppa Herbergera, która w 1954 roku w najbardziej sensacyjnym finale mistrzostw świata pobiła węgierską "złotą jedenastkę", przywracając narodową dumę cierpiącym na powojenną traumę Niemcom, to w głowie się nie mieści, że nikt nie sfilmował losów podbijającej świat reprezentacji Górskiego.

"Cud z Berna" Wörtmanna oglądałem na jesiennym Warszawskim Festiwalu Filmowym, niedawno telewizja przypomniała biografię George'a Besta, Anglicy nakręcili adaptację "Futbolowej gorączki", nakręcili "Bend it like Beckham", a także nieodparcie komiczną historię obsesyjnego fana, którego narzeczona podczas Euro '96 ujawnia tajemniczy dar przewidywania boiskowych zdarzeń (tytułu nie pamiętam). Azjaci mają swój "Shaolin Soccer". Nawet w filmach niemających z piłką nic wspólnego roi się od epizodów jej poświęconych. Pamiętacie, jak śmiertelni wrogowie z "Drżącego ciała" Almodóvara zaprzestają (na ułamek sekundy) bijatyki i padają sobie w ramiona, bo Atletico strzela w derbach Madrytu gola Realowi? Jak bohaterowie "... i twoją matkę też" Cuarona wcielają się na meksykańskiej plaży w Jorge Camposa? To wszystko przykłady pierwsze z brzegu, z ostatnich lat, które narzucają się natychmiast, na więcej brakuje miejsca.

Starczy go natomiast na przykład swojski. Z ostatnich trzech dekad pamiętam tylko nieśmiertelnego "Piłkarskiego pokera", i to raczej nie dlatego, że nie znam całej polskiej produkcji. Uderza zresztą charakter, duch tej jedynej opowiedzianej nam futbolowej historii - Polska pewnie nie jest krajem szczególnie sprzedajnych piłkarzy, sędziów i działaczy, ale taki jej wizerunek tkwi w zbiorowej świadomości. Włosi też się zdradzili. Pisapia to postać autentyczna, jego tragiczne losy na Półwyspie Apenińskim się pamięta. Naprawdę nazywał się Agostino di Bartolomei i był błyskotliwym rozgrywającym Romy. Ale Włosi, jak to Włosi, nawet łowcę goli najchętniej wyuczyliby na obrońcę... Nie chcę ich pragmatyzmu wykpiwać, tak jak nie zamierzam obrażać się na ludzi niepodzielających moich fascynacji. Ja tylko Włochom, Anglikom czy innym Latynosom cholernie zazdroszczę.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.