Rafał Stec: Licencja na zarabianie

Który z 007, tajnych szpiegów Jej Królewskiej Mości, omal nie został piłkarzem Manchesteru United? Jeśli wierzyć wydanej właśnie w Wielkiej Brytanii "National Obsession" Johna Motsona, Sean Connery miał tak nieprzeciętny talent, że kontrakt zaproponował mu w 1953 roku sam Matt Busby, legendarny twórca potęgi "Czerwonych Diabłów". Pokusa - wspomina szkocki aktor - była silna, lecz przyszły James Bond jej nie uległ, a na Old Trafford mogli tylko żałować. Gdyby sir Sean kopał piłkę tak skutecznie, jak skutecznie kopał ekranowych przeciwników, by ocalić świat przed zagładą, MU nie czekałby 15 lat na Puchar Europy.

Dziś Bond przydałby się jeszcze bardziej. Po pierwsze, przy obecnym stanie ducha "Diabłów" zwycięstwo nad Chelsea mogłaby im dać chyba pomoc gadżetów z rodzaju tych, jakie Q niestrudzenie konstruował, a 007 - niestrudzenie niszczył. Po drugie, talent futbolowy plus aparycja gwiazdora filmowego to dziś piłkarz idealny, marzenie najbogatszych klubów. Angielska prasa cytowała działacza Realu przekonującego, że "Królewscy" nigdy nie wybierali między Beckhamem a Ronaldinho, że Brazylijczyka nie chcieli, bo jest "za brzydki". Pewnie mówił półżartem, być może jednak w tej wypowiedzi - i jeszcze jednej, którą przytoczę za chwilę - kryje się tajemnica spektakularnych klęsk dwóch najbardziej dochodowych futbolowych przedsiębiorstw, jakie widział świat. Oto Manchester zdobywa najmniej punktów od 1991 roku, oto Real niemal podarowuje mistrzostwo Valencii.

Wygląda na to, że im więcej wydajesz, tym gorzej. Jeśli bowiem wierzyć rankingom, nagrodom dla najlepszych piłkarzy, graczy roku etc., to Real wygrał Ligę Mistrzów w 1998 i 2000 roku, będąc drużyną słabszą niż dziś. Manchester natomiast wygrał ją (1999), zanim rozbił bank, ściągając za fortunę Ferdinanda, van Nistelrooya, Verona. Europę podbili wychowankowie lub gracze broniący barw MU od lat, dojrzewający pod kuratelą Aleksa Fergusona. Real zaś prowadził Vicente del Bosque, który spędził na Santiago Bernabeu pół życia, a przecież obejmował zespół jako trener tymczasowy.

Podobny przypadek obserwujemy teraz w Marsylii - finalistów Pucharu UEFA trenuje od stycznia José Anigo, wcześniej w czwartoligowych rezerwach, lecz urodzony nieopodal stadionu, od zawsze w klubie. Finałowy rywal marsylczyków Valencia to również zespół budowany cierpliwie, unikający drogich zakupów, może z wyjątkiem Pablo Aimara. Podobnie rewelacje Champions League - wyłamuje się tylko Chelsea, bo Deportivo, Monaco i Porto sukces budują krok po kroku, nie kupują. Ci ostatni, w których nawet po wyeliminowaniu MU bukmacherzy nie widzieli faworytów, to wręcz ofiary wielkiej mistyfikacji kreowanej przez transferowe rekordy i telewizyjne ramówki - w minionym sezonie zdobyli potrójną koronę (Puchar UEFA i krajowy, triumf w lidze), teraz mogą wywalczyć dublet, ale kto ogląda ligę portugalską? Gdyby Porto poprzestało na, powiedzmy, ćwierćfinale LM, mało kto dostrzegłby, że Nuno Valente może się śmiało porównywać z Johnem O'Shea. W końcu kogo nie pokaże telewizja, ten nie istnieje.

Powodzenie del Bosque czy Anigo, fiasko nieustających rewolucji - liczonych w setkach milionów euro - w Interze i Barcelonie przekonują, że sukces w piłce to wysiłek rozciągnięty w czasie, że ludzie czujący klubowe genius loci są bezcenni, że 40 mln funtów, jakie obiecano Fergusonowi na transfery, może paradoksalnie przyspieszyć schyłek wielkiego MU. Zwłaszcza jeśli rzeczywiście odejdą Giggs i van Nistelrooy, a karierę Keane'a złamią kontuzje. Przecież na swój jedyny Puchar Europy Szkot pracował 13 lat!

Hałaśliwy, marketingowo wycyzelowany hipertransfer może zmienić "Czerwone Diabły" tak, jak fajerwerki nowoczesnego kina akcji wpłynęły na przygody 007 - jeszcze więcej w nich huku, przemocy, mnożą się atrakcje (najnowszy odcinek ma kusić scenami rozbieranymi), ale uroku jakby mniej.

Nie wiem, czy Pierce Brosnan - ostatnia twarz Bonda - kopnął kiedykolwiek piłkę, mam jednak nieodparte wrażenie, że gdyby dziś zapragnął zagrać w Lidze Mistrzów, tak czy owak znalazłby chętnych. Od Ronaldinho przystojniejszy, a że mniej groźny w polu karnym? Prezes Perugii też chce podpisać kontrakt z kobietą nie po to, by wzmocnić drużynę. Zwycięstwa miewają dziś znaczenie drugorzędne. Ów drugi obiecany cytat - dla kibiców być może wstrząsający - to również opinia działacza Realu, który stwierdził, że odpadnięcie z LM to tak naprawdę nie tragedia, że klub będzie finansowo kwitł w każdych okolicznościach. Można by wzruszyć ramionami, każdy pociesza się, jak umie, gdyby nie aforyzmy Franza Beckenbauera w rodzaju "nieważne mistrzostwo kraju, ważne miejsce dające grę w Lidze Mistrzów", gdyby nie wielkie batalie o wymarzoną czwartą pozycję w silnych ligach, często bardziej zacięte niż walka o tytuł (patrz Anglia i Włochy). Kibice Realu mają to szczęście, że sami wybierają prezesa, toteż mogą zdecydować, co jest sensem istnienia klubu. Kibicom MU pozostaje wiara, nadzieja, zaciśnięte kciuki. Na Old Trafford rządzą akcjonariusze. Oby nie pomyśleli, że niepotrzebna im licencja na wygrywanie, jeśli posiedli licencję na zarabianie.

A jednak Ferguson jest wielki

Prasa wytyka Fergusonowi notoryczne błędy transferowe, plotkuje, że np. Klebersona ściągnięto wskutek pomyłki skautów, którzy obserwowali "nie tego" gracza - tymczasem Eric Cantona złożył "hołd odwadze trenera, który sprzedaje gwiazdy i buduje trzecią generację zwycięzców". Do pierwszej Francuz zaliczył Hughesa, Ince'a i Robsona (siebie pominął), do drugiej - Beckhama, Scholesa i - nie wiedzieć czemu - Butta. "Idźcie do psychiatry" - apeluje do krytyków Cantona.

Liczba tygodnia

27 - tyle lat temu Liverpool zdobył Puchar Europy sezon po pozbyciu Pucharu UEFA. 26 maja wyczyn ma szansę powtórzyć Porto.

Copyright © Agora SA