Rafał Stec: Opowieści niesamowite

Gdyby zmierzyć, jaką pozycję względem Saturna przybierze we wtorkowy wieczór Jowisz, temperaturę Atlantyku u wybrzeża Galicji podzielić przez współczynnik dobrego samopoczucia Juana Valerona, a całość pomnożyć przez liczbę much w nosie Diego Tristana, wiedzielibyśmy, jak w półfinale Ligi Mistrzów zagrają z Porto piłkarze Deportivo. Z grubsza. Bo na pewno wiemy o nich tyle, że jak w środku tygodnia grają koszmarnie, to w weekend mogą przeobrazić się w półbogów.

Hen, daleko, gdzieś na przeciwległym krańcu rozszerzonej Europy, powstała bowiem drużyna, która bywa najgorsza na świecie, bywa (częściej) najlepsza, a jest (zawsze) - chyba najbardziej niezwykła. To "chyba" zniknie, jeśli powtórzy wyczyn mistrzów świata sprzed pół wieku - niemieckich pogromców węgierskiej "złotej jedenastki" - i zdobędzie prestiżowe trofeum, mimo że w drodze do finału przytrafiła się jej hokejowa porażka 3:8. Porażka rekordowa i niezwykła, podobnie jak dwumecz z Milanem (nikt wcześniej w pucharowej fazie Champions League nie odrobił trzybramkowej straty), jak dawne zwycięstwo 4:3 nad Paris Saint Germain (po godzinie było 0:3), jak przestrzelony przez Djukicia w ostatnich sekundach ostatniej ligowej kolejki rzut karny, którego nikt nie chciał wykonać i który przesądził o stracie tytułu w 1993 roku, i mnóstwo innych niewiarygodnych spektakli zafundowanych przez drużynę od lat niestrudzenie przekonującą, że futbol to zabawa niewymierna, nielogiczna, urągająca zdrowemu rozsądkowi. Oto w sobotę triki na wpółrezerwowego Deportivo od kuglarskich popisów Harlem Globetrotters różniło tyle, że nie wsuwali piłki między koszulki a plecy gwiazd Realu Madryt, oto dublerzy z La Coru?i po raz pierwszy sfaulowali "Królewskich" po 30 minutach, rywale zaś aż prosili się o kartki, łącznie ze sfrustrowanym, bezradnym Zidanem (czerwona!), łącznie z najłagodniejszym piłkarzem pod słońcem - Ronaldo.

Byłoby więc Depor faworytem do triumfu w Champions League? Przed takimi pytaniami lepiej uciekać, bo fantastycznie zdolni gracze z La Coru?i ucieleśniają piłkarską chimeryczność i nieobliczalność, nienawidzą regularności i przeciętności, bo przypominają kostkę do gry z trzema "jedynkami" i trzema "szóstkami" - rzucając, masz 50 proc. szans na maksimum oczek i tyleż na minimum. Valeron to raz czarodziej zdolny stopą wyciągnąć zza ucha królika, innym razem osowiały, bezradny dreptak zaskoczony, że ktoś wpuścił go na boisko. Podobnie Fran (16. sezon w klubie!), Mauro Silva czy Tristan - to geniusz, to nieruchawy pokraka z nadwagą, którego trener nazwał po mundialu (wrócił z kontuzją i dodatkowymi kilogramami) "nieprofesjonalnym leniuchem".

Z jednej strony mamy więc w dumie Galicji ludzi organicznie niezdolnych do utrzymania stabilnej formy, z drugiej - ekscentryków, osobników "po przejściach", o pokręconych życiorysach czy charakterach. Obie grupy łączy Djalminha, swego czasu gwiazda całej Primera Division, prorokowano, że jak Rivaldo (a ostatnio Roy Makaay) odejdzie do któregoś z klubów legend, który skończył skazany na roczną banicję w Austrii za uderzenie trenera, a dziś pojawia się na boisku incydentalnie. A jest jeszcze Molina - zanim pokonał raka jąder, należał do tych bramkarzy, którzy nie znoszą bezczynności i jeśli pod ich bramką nic się nie dzieje, sami prowokują kłopoty (to jemu Marek Citko strzelił kiedyś gola z 40 metrów). Wreszcie Naybet, ostoja defensywy, rygorystyczny muzułmanin, co oczywiście nie świadczy o "pokręconym życiorysie", jednak zawodowego piłkarza jedzącego i pijącego podczas ramadanu tylko przed świtem i po zmierzchu trudno nie uznać za przypadek specyficzny, dopełniający obrazu grupy wymykającej się wszelkim klasyfikacjom.

Piłkarzy Deportivo otacza więc swoista aura niesamowitości i na dobrą sprawę nie powinno specjalnie dziwić, że to akurat im przytrafiła się w Porto czerwona kartka (dla Jorge'a Andrade) za faul, który post factum okazał się przyjacielskim żartem. Nie zdumiewają też zaklęcia trenera Irurety ofiarującego niebiosom pielgrzymki na kolanach do Santiago de Compostela. Bo jeśli nad boiskami w każdym zakątku świata odprawia się gusła i wierzy w przesądy, to na Riazor zdrowy rozsądek nakazuje mieć pod ręką co najmniej astrologa, chiromantę i kabalistę. Nie wiem, czy prezes Augusto Lendoiro korzysta z ich usług, ale z jakichś powodów każdy mecz, nawet w letnim skwarze, ogląda wbity w ten sam długi, ciemnobłękitny płaszcz.

(Prawie) rekordzista na ławce...

550 - w tylu meczach Primera Division trenerem był 56-letni Irureta (najstarszy szkoleniowiec w półfinale LM). Lepsi są tylko Luis Aragones i Miguel Munoz.

...i Scrooge w gabinecie...

Prezes Depor, wcześniej polityk bez sukcesów, zasłynął natomiast m.in. z 5 milionów funtów zarobionych na Sylvainie Wiltordzie, który... nie zagrał ani jednego meczu. Kupił Francuza z Rennes za 1,5 mln i natychmiast sprzedał za 3,6 mln do Bordeaux, zastrzegając sobie procent z następnego transferu. Trzy lata później Wiltorda ściągnął Arsenal.

Lendoiro mógłby być zresztą wzorcem dla polskich prezesów narzekających na chroniczny brak gotówki. W klubie zatrudnia ledwie... sześciu (!) pracowników administracji. Niemożliwe? Rzecznik prasowy zajmuje się także m.in. rezerwacjami lotniczymi i logistyką podróży zespołu, a dyrektor public relations oprowadza wycieczki po stadionie etc. Sam prezes ostatni opuszcza biura, zabiera klucze do domu, a rano pierwszy je otwiera. Spoglądając z przeciwległego krańca Unii Europejskiej, to doprawdy klub niesamowity...

Copyright © Agora SA