Rafał Stec: Pożegnanie z Afryką

W Pucharze Narodów Afryki padają wcale ładne gole, po boiskach biegają gwiazdy czołowych lig, turniej przyciąga całkiem sporą widownię na Starym Kontynencie - o czym przekonuje intensywność internetowych dyskusji - a jednak nie sposób uciec od refleksji, że ten kontynent na medal mistrzostw świata będzie czekał długie lata. Że afrykański futbol przypomina nieco tych wszystkich Skupni, Bachledów i Pochwałów, którzy robią postępy, wciąż słyszymy, że sukces jest tuż-tuż, ale jakoś niczego nie wygrywają.

Przebudzenia Afrykanów z utęsknieniem wypatrują nie tylko oni sami, ale wszyscy znużeni mundialową hegemonią dwóch zakątków globu, niespotykaną w żadnej popularnej grze zespołowej. Świat piłki jest dwubiegunowy - rządzą nim Europejczycy i tandem argentyńsko-brazylijski (prehistoryczne triumfy Urugwajczyków zdają się dziś nierzeczywiste niczym wikingowie szturmujący wybrzeża Starego Kontynentu), co symbolicznie podsumowuje doroczny Puchar Interkontynentalny - latynosko-europejski, a zwany pojedynkiem o klubowe mistrzostwo świata. Na medal MŚ dla Afryki czekamy od dwóch dekad, szczytem możliwości wciąż pozostaje jednak dla niej ćwierćfinał. I do podium chyba wciąż nie dorosła. Piszę to z duszą na ramieniu, bo zapuszczając się w rejony afrykańskie, łatwo wpaść w ton rasistowskich uprzedzeń. Sęk nie w lęku przed tropicielami politycznej poprawności, tylko w świadomości, że jednym nieprzemyślanym, pochopnym uogólnieniem można kogoś najzwyczajniej skrzywdzić, a co najmniej potraktować niesprawiedliwie. Dla jasności zatem - przynależność do żadnej rasy nie upośledza piłkarsko, zresztą biorąc pod uwagę klasę Thurama, Vieiry, Weaha etc., teza przeciwna byłaby głupotą. Niestety, co nie jest kwestią rasy, to kontynentu owszem. Na turnieju w Tunezji grają reprezentacje, które ze względów finansowych odwoływały zgrupowania. Reprezentacje, których trenerzy wskutek organizacyjnego chaosu nie zostali wpuszczeni na inauguracyjny mecz. Reprezentacje, których piłkarze przed spotkaniem (przegranym) do późnej nocy wykłócali się o pieniądze.

To zresztą w Afryce stały obyczaj - dobrze zarabiający w Europie zawodnicy nie są szczególnie pazerni, po prostu nie chcą być oszukiwani, a prezesi tamtejszych federacji zwykli obiecywać tym więcej, im mniej mają. Na ostatnie MŚ kameruńska kadra leciała trzy doby, godzinami nudząc się na lotnisku w Paryżu. W ubiegłym tygodniu trzej nigeryjscy piłkarze smutek po porażce topili w nocnym klubie, więc - co wydaje się zrozumiałe pod każdą szerokością geograficzną - zostali karnie wydaleni. Wystarczyło jednak wyjść z grupy, by szefom ekipy zmiękło serce, by wezwać ich z powrotem, a reakcja ułaskawionych obnażyła wychowawcze skutki braku konsekwencji. Aiyegbeni, Babayaro i Agali odmówili. Skoro dostali powołanie, znaczy, że mieli rację. A gdyby wrócili i pomogli w zdobyciu medalu? Tym głębiej byliby przekonani, że mieli rację. Cała ta historia uderza mocniej, jeśli skonfrontować ją z konsekwencją, z jaką europejskie federacje pozbywały się z kadry Rio Ferdinanda czy Roya Keane'a.

A na boisku? Dwaj obrońcy wpadający na siebie, po czym przypatrujący się, jak piłki dopada rywal, to norma. Większość uczestników Pucharu Narodów Afryki wciąż gra futbol dość beztroski, choć na ławkach aż pięciu ćwierćfinalistów siedzieli trenerzy ze Starego Kontynentu. Ich problem to coś więcej niż taktyka, zresztą Senegalczyków czy Kameruńczyków zdyscyplinować udało się już dawno temu. W obrębie cywilizacji zachodnioeuropejskiej człowiek jednak stawia sobie cele, do których dąży, zwykle kosztem bolesnych wyrzeczeń. Znajomi, którzy Afrykę widzieli na własne oczy, opowiadają, że w Kenii czy Zimbabwe nikt nie szuka na siłę wyzwań, kolejnych barier do pokonania. Tam ludzie po prostu żyją. Niekiedy nawet poza czasem, nie rozumiejąc Europejczyków usiłujących rozwiązać problem natychmiast.

Nie jest to koncepcja ani gorsza, ani lepsza od naszej, drogę do sukcesu w futbolu jednak komplikuje. Tu bycie świadomym celu jest nieodzowne, a do jego realizacji trzeba długofalowych strategii i organizacji. W Europie piłkarze z Afryki się sprawdzają, bo stają się częścią perfekcyjnej machiny, jaką jest zawodowy klub. Na ich kontynencie taki ład trudno znaleźć nawet w funkcjonowaniu całych państw. Pamiętam, jak na azjatyckim mundialu dziennikarz Panafrican News Agency (bodaj Kenijczyk) twierdził, że my, Europejczycy, robimy błąd, skupiając się tylko na tym, co się dzieje na boisku. "Zachwycacie się, jak pięknie gramy, cmokacie, jakie czynimy postępy, ale gdybyście zobaczyli, jaki bałagan poprzedza mecz, w jakim bałaganie przygotowujemy się do następnego, opadłyby wam ręce" - perorował jakoś w tym guście i przekonywał, że medal MŚ dla jego kontynentu, owszem, jest realny, ale będzie to medal przypadkowy. Więcej nawet, jego zdaniem sukces mógłby zaszkodzić, bo utwierdziłby wielu w opinii, że jest dobrze. Inny znajomy dziennikarz (już Polak) po powrocie z Afryki z upodobaniem opowiada, jak to posądzonych o posługiwanie się czarami zwycięzców meczu zmuszono do powtórzenia spotkania, tym razem "na uczciwych warunkach". Historie o juju brzmią anegdotycznie, ale świadczą też o skłonności do szukania przyczyn niepowodzeń raczej w okolicznościach niż własnej słabości. Co dla piłkarskiej Afryki najgorsze, już wkrótce będzie to punkt widzenia uzasadniony - oto FIFA pozwoliła futbolistom z podwójnym obywatelstwem wybierać, dla której ojczyzny chcą grać, nawet jeśli reprezentowali jedną z nich jako juniorzy. Frederick Kanoute zamienił dzięki temu Francję na Mali. Tyle że szanse na miejsce w kadrze trójkolorowych miał marne. Najzdolniejsi wybiorą kierunek odwrotny. Biedna, pogrążona w wojnach, dziesiątkowana przez plagę AIDS Afryka wciąż będzie rodzić wspaniałe talenty. Kiedy jednak te cudowne dzieci dorosną, pożegnają się z ojczyznami i będą sięgać po medale dla Europy.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.