Rafał Stec: Kraj to za mało

Andrij Szewczenko (Ukraina), Ryan Giggs (Walia) czy wybrany w minionej dekadzie na najlepszego piłkarza świata George Weah (Liberia) to wybitni gracze, ale łączy ich coś jeszcze - największą chandrę mają pewnie wtedy, gdy cały futbolowy świat świętuje, czyli w dniu rozpoczęcia mundialu. FIFA postanowiła to jednak zmienić i ich następcy staną być może przed dylematem: grać dla ojczyzny czy dla siebie.

Pamiętam, jak radość z awansu do mistrzostw świata reprezentacji Jerzego Engela mącił mi troszeczkę żal, że do Azji nie poleci ukraiński napastnik AC Milan. Szewczenko to bowiem klasyczny przykład postaci w pewnym sensie tragicznej (jeśli nawet przesadzam, to lekko) - genialnego piłkarza, który wywodzi się z nacji niezbyt urodzajnej w nieprzeciętne talenty, więc wyzwania godne jego boskiego daru znajduje tylko w klubie. Walijczyk Giggs też zapewne nigdy nie wystąpi na mistrzostwach świata i dołączy do długiej listy gwiazd (George Best, Ian Rush etc.), które los skazał na permanentne uczucie niedosytu, niespełnienia, może nawet czegoś w rodzaju dziejowej niesprawiedliwości.

Nowych przepisów pozwalających wybrać piłkarzom z podwójnym obywatelstwem kraj, który chcą reprezentować (jeśli tylko dwa paszporty mieli przed 21. rokiem życia), oczywiście nie przegłosowano na kongresie FIFA dlatego, by pomóc pechowcom w rodzaju Szewczenki. FIFA podjęła zmiany rewolucyjne, ale nieszokujące, raczej zgodne z duchem czasów. Skoro kraje wysoko rozwinięte importują z zacofanych genialnych naukowców i specjalistów z najrozmaitszych dziedzin, to dlaczego nie mieliby ściągać znakomitych piłkarzy? Można wręcz zastanawiać się, jak to możliwe, że władze tak długo upierały się przy konserwatywnych przepisach, jeśli w innych dyscyplinach sportowiec od dawna wybiera kraj niemal tak swobodnie, jak klub.

FIFA nie szokuje zmianą przepisów, lecz szokuje pobudkami, jakimi (rzekomo?) się kierowała. Choć Unia Europejska czy USA muszą ograniczać napływ imigrantów, choć ludzie zwykli migrować z państw biednych do bogatych, to władze piłkarskie decyzję motywują chęcią pomocy przede wszystkim reprezentacjom z... Afryki, Oceanii i Karaibów. - To szczególnie ważne dla zawodników wywodzących się z tych rejonów, ale grających dla klubów Francji, Belgii czy Wielkiej Brytanii - tłumaczył Sepp Blatter, myśląc o graczach, którzy w wieku wykluczającym głębszy namysł wystąpili w juniorskiej drużynie drugiej ojczyzny i już nigdy nie mogli zagrać dla rodaków. O ignorancję futbolowych decydentów posądzać trudno, czy zatem ich uzasadnienie to szczyt hipokryzji? Przecież jak świat światem, wszystkie zmiany, np. regulaminów rozgrywek, służą bogatym...

Pewne przypadki uwiarygadniają słowa Blattera. Federacja z Mali natychmiast zwróciła się do napastnika Tottenhamu Frederica Kanoute'a (zagrał kiedyś w juniorach Francji), by reprezentował ojczyznę na styczniowym Pucharze Narodów Afryki. Angolczycy złożyli propozycję obrońcy Realu Madryt Edgarowi, który urodził się w Luandzie, ale wystąpił w portugalskiej młodzieżówce. Najbardziej cieszył się Tim Cahill ("Zadzwonił o szóstej rano i był w ekstazie" - opowiadał jego ojciec), 23-letni pomocnik Millwall, który - jak twierdzi - cierpiał dziesięć lat, ponieważ czuje się Australijczykiem, lecz jako 14-latek wystąpił w juniorskiej drużynie Samoa. Trener Frank Farina już obiecał, że go powoła.

Słowem, pozornie wydaje się, że FIFA dopięła swego i od dziś nie ma sensu już "palić" młodych zdolnych, jak to robili np. Francuzi, czyli powoływać do kadry każdego wyróżniającego się juniora urodzonego poza granicami mistrzów Europy. Grozi nam jednak nowy proceder - oto bogatsze federacje będą kusić ściągnięte z zagranicy talenty, które klubom polecili wysłannicy na młodzieżowe mistrzostwa kontynentu czy świata. Nie zawsze się uda, Szewczenko np. to typ piłkarza bardzo lojalnego, ale przepaść między potęgami i słabeuszami się pogłębi. Czyli będzie tak jak we wszystkich innych dziedzinach życia i nieśmiertelna fraza przegranych trenerów, jakoby "dziś nie było już słabych", stanie się jeszcze bardziej absurdalna. A pewnego dnia FIFA znów dojdzie do wniosku, że przepisy nie przystają do rzeczywistości, że wciąż są zbyt zachowawcze i ojczyznę będzie można "zmienić" w każdym momencie, nawet po trzydziestce. Ale to pewnie stanie się już w czasach, gdy ludzie o granicach między państwami będą czytać w książkach historycznych, a kibice piłkarscy będą identyfikować się tylko z klubami. I nie jest to żadne science fiction, lecz powrót do korzeni. Kiedyś w piłkarskim świecie królowała przecież swoboda totalna. Ferenc Puskas z węgierską "złotą jedenastką" zdobył na mistrzostwach świata srebro, w koszulce Hiszpanii natomiast - miano najstarszego gracza w historii tych rozgrywek (później je zresztą stracił). A kto był najwybitniejszym graczem wszystkich czasów w reprezentacjach Kolumbii i Hiszpanii? Urodzony w Buenos Aires Alfredo di Stefano, debiutujący w kadrze argentyńskiej...

Inwazja na Londyn trwa

Dla klubów granic nie ma już dawno, teraz zanosi się na kolejny etap rosyjskiej inwazji na Londyn. Jeśli wierzyć dziennikowi "The Independent", rodak właściciela Chelsea Romana Abramowicza Władimir Potanin chce zainwestować w Arsenal. To również jeden z rosyjskich oligarchów, który dorobił się wielomiliardowej fortuny na prywatyzacji z lat 90. Magnat naftowy i górniczy (ponoć zapamiętały fan "Kanonierów"), a także były wicepremier, chce na początek zainwestować (w zamian za udziały w klubie) ponad 200 milionów dolarów w nowy stadion Arsenalu. Potanin na razie te doniesienia dementuje.

Real grozi Chelsea

Tymczasem Abramowicz jest nienasycony i wciąż poluje na największe gwiazdy. Zirytował tym szefów Realu Madryt, którzy oficjalnie ostrzegli Chelsea, że będą interweniować w FIFA, jeśli londyńczycy będą negocjować z Roberto Carlosem bez wcześniejszego złożenia oferty "Królewskim".

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.