Rafał Stec: Pogoda dla Chelsea

Choć przejęcie Chelsea przez rosyjskiego magnata naftowego wielu wprawiło w osłupienie, to jednak transakcja ta, niewątpliwie dość egzotyczna i osobliwa, wbrew pozorom szokować nie powinna. Popadając w lekką przesadę, można wręcz uznać, że się na nią zanosiło, że była logiczną konsekwencją zmian zachodzących w klubie od lat.

To przecież londyńczycy w grudniu 1999 roku jako pierwsi w historii Premier League nie wystawili na ligowy mecz ani jednego Anglika i po dziś dzień zasługują na nieoficjalny tytuł najbardziej kosmopolitycznego klubu świata. Niech sobie madrycki Real buduje drużynę wszech czasów, Manchester będzie najbogatszy, a Milan delektuje się Pucharem Europy. To Stamford Bridge uosabia ducha naszych czasów, w których znikają granice, traci znaczenie narodowość, a utożsamianie się kibica z klubem staje się kwestią umowną, abstrakcyjną czy wręcz poczuciem przywiązania do miejsca. Teraz londyński fan stoi przed wyzwaniem trudniejszym niż kiedykolwiek, bo w Chelsea angielski jest już tylko adres. Może się jeszcze identyfikować z klubowymi barwami, ale resztę uczuć musi lokować w ludziach, z którymi nie łączy go nic - szkoleniowcem jest Włoch Claudio Ranieri, pomaga mu kilku rodaków (asystent, trener bramkarzy, odpowiedzialny za przygotowanie fizyczne etc.), 22 piłkarzy z 29-osobowej szerokiej kadry to obcokrajowcy - czterech Włochów, czterech Holendrów, trzech Francuzów, Niemiec, Austriak, Belg, Nigeryjczyk, Szkot, Chorwat, Duńczyk, Fin, Islandczyk, Portugalczyk, Ugandyjczyk. Co więcej, w przeciwieństwie do wielu europejskich krajów, gdzie moda na zatrudnianie obcokrajowców rodzi troskę o brak perspektyw rozwoju dla rodzimych talentów, wyspiarska prasa, fachowcy, a nawet politycy kosmopolityczne trendy zawsze oceniali entuzjastycznie. Przypominali, że Chelsea długo pracowała na złą sławę klubu skrajnie ksenofobicznego, kojarzonego wręcz z neofaszyzmem, a jej kibice obrażali wszystkich zagranicznych piłkarzy, nawet tych, którzy mieli grać w ich zespole. Żartowali, że już wkrótce sklepik z klubowymi pamiątkami przy Stamford Bridge będzie pierwszym miejscem w Anglii, które zaakceptuje euro. A przecież Wyspiarze nie tylko odmawiają przystąpienia do unii walutowej, lecz prowadzą rygorystyczną politykę imigracyjną, mnożą bariery dla obcokrajowców ubiegających się o pozwolenie na pracę, słowem - na świat otwierają się nieufnie, ociągając się i opóźniając integrację, jak to tylko możliwe.

Po przyjściu Romana Abramowicza Stamford Bridge stało się prawdziwą wieżą Babel, wprawiając w kłopot także Rosjan. Wyobraźmy sobie, że Chelsea kupuje nasz Jan Kulczyk czy Aleksander Gudzowaty. Czy byłoby to dla polskich kibiców wydarzenie tej rangi, co transfer Jerzego Dudka do Liverpoolu? Czy "polskim" pieniądzom da się "kibicować" tak jak polskiemu piłkarzowi? Czy uczucia dumy z ewentualnych sukcesów rodaka nie zmąciłby żal, że nie zainwestował w ojczyźnie? Notabene szef rosyjskiej federacji przyznał, iż "nie jest szczęśliwy" z decyzji Abramowicza, choć otwarcie go nie skrytykował. "Kupię rosyjski zespół, kiedy budżety naszych klubów będą wyższe, a liga silniejsza" - odparował biznesmen, zapominając, że jeśli ludzie jego pokroju myślą podobnie, finansowo tamtejsza ekstraklasa nie wzmocni się nigdy.

Gdy czytałem w brytyjskiej prasie, że Abramowicz otworzył rodakom drzwi do elity londyńskiej socjety (w stolicy i okolicach mieszka ćwierć miliona rosyjskich emigrantów), przyszedł mi do głowy pomysł cokolwiek szalony, acz w teorii całkowicie możliwy. Oto Rosjanin ściąga z kraju kolejnych współpracowników, najzdolniejszych piłkarzy - na początku kilku, by nie osłabiać zespołu - na trybunach przybywa Rosjan, w klubie językiem "urzędowym" staje się rosyjski, z czasem staje się on rosyjską enklawą w sercu londyńskiej metropolii... To oczywiście koncept z gatunku sport fiction, uświadamia jednak, że przejęcie władzy przez Abramowicza to zmiana bardziej fundamentalna niż np. sprowadzenie dziesięciu włoskich piłkarzy do pierwszego składu. Już zupełnie serio natomiast londyńczycy mogą martwić się, czy sensacyjna transakcja nie jest zwykłym kaprysem miliardera. Czy pewnego dnia znudzony (lub zniechęcony niepowodzeniami) Rosjanin nie machnie ręką i - jak każdy biznesmen - nie ulokuje kapitału w przedsięwzięcie gwarantujące zyski wyższe bądź pewniejsze. Dziś odgadnąć jego zamiarów nie sposób - na poważnie przysięga, że zawsze kochał Chelsea i pośle dzieci do londyńskiej szkoły, a chwilę później opowiada, wśród ilu klubów wybierał i że wszystko zrobił "dla zabawy". Zaangażować się potrafi. Gubernatorem Czukotki został dzięki 92 proc. głosów, bo na opustoszałe terytorium przyniósł cywilizację - zbudował tam wszystko, od hoteli, przez kina, po supermarkety. Teraz zabawę popsuć mu mogą np. sławni piłkarze, którzy nie przybiegną na machnięcie plikiem funtów. Według różnych źródeł Rosjanin marzy o pozyskaniu Thierry'ego Henry'ego, Alessandra Nesty i Edgara Davidsa, jednak każdy z tych transferów wydaje się mało realny. Budowa marki w futbolu wymaga pieniędzy, ale także cierpliwości. W Tamizie upłynie sporo wody, zanim słowo "Chelsea" uzyska prestiż porównywalny z "Man United". Europejska elita jest bardzo stabilna, o czym świadczą choćby przykłady chwiejących się potęg Lazio, Valencii i Bayeru Leverkusen. Można dotrzeć do finału Ligi Mistrzów (nawet dwukrotnie), ale taki sukces od miana klubu legendy (jak Manchester, Real, Milan, Bayern itd.) dzieli mniej więcej taka odległość, jaką trzeba pokonać, by z Londynu dostać się na Czukotkę. To jednak możliwe, dziś lata się już nawet turystycznie w kosmos, więc startując ze Stamford Bridge, można zbudować najsilniejszą drużynę w Europie. Abramowicz obiecał to kibicom, a ranking "Forbesa" i 5,7 mld dol. majątku dodają jego słowom powagi. Bogatszego (minimalnie) właściciela ma tylko jeden klub piłkarski na świecie - należący do Silvia Berlusconiego AC Milan. Czyli najsilniejszy klub w Europie.

Copyright © Agora SA