Rafał Stec: Liga bez skazy

Gdybym ukradł wyobraźnię Tarantino, wyfantazjowałbym sobie, że piłkarze nie wędrują między klubami wyłącznie za zapachem twardej waluty - sam nie dam rady, to wizja co najmniej tak niestandardowa jak udany zamach na Hitlera lub czarnoskóry niewolnik w skórze najszybszego rewolwerowca na Dzikim Zachodzie.

A gdybym już sobie uroił tę alternatywną rzeczywistość, podejrzewałbym, że cała Europa od wielu tygodni spiskuje, żeby wyperswadować Robertowi Lewandowskiemu ucieczkę z Bundesligi. Żeby jego oraz innych, nie tylko polskich szczęśliwców kopiących w Bundeslidze, przekonać, że do Bundesligi warto się przykuć kajdankami i natychmiast połknąć klucz, na wszelki wypadek rozgryzając go wcześniej na drobinki. Żeby wszystkim, którzy dopiero wyruszają na podbój świata, uświadomić, że istnieją piłkarskie krainy z przyszłością bezpieczną, z przyszłością obiecującą, z przyszłością wspaniałą, a dopiero nad nimi, w galaktyce błogiej i zarazem ekscytującej stabilizacji, istnieje Bundesliga.

Donośnie wybrzmiała przede wszystkim deklaracja Pepa Guardioli, najbardziej pożądanego trenera na świecie, zaciąganego do Anglii, Meksyku, a nawet Brazylii, niechcianego prawdopodobnie tylko tam, gdzie czują się niegodni jego nazwiska. Katalończykowi wystarczyło skinąć, by został najhojniej opłacanym człowiekiem w dziejach dyscypliny - przytulać 22 mln rocznie, czyli niemal sumę kontraktowych osiągów Leo Messiego i Cristiano Ronaldo, i dysponować transferowym budżetem głębokim jak Bajkał, wlewanym do Chelsea przez Romana Abramowicza.

Ale Guardiola nie skinął. Na idealne miejsce pracy wybrał firmę również nieprzyzwoicie majętną, zdolną zaszpanować 40 mln euro rzuconymi za piłkarza nadmiarowego (Javi Martinez), lecz niefinansującą ekstrawagancji z zewnątrz. Bayern miał w ostatnim okresie rozliczeniowym - już po opodatkowaniu - 11,1 mln zysku i wypłacił akcjonariuszom rekordowe w historii dywidendy, choć porywał się na luksusowe transfery. Także inne ekonomiczne wskaźniki nie pozostawiają wątpliwości, że wśród czołowych futbolowych korporacji nie ma żadnej o finansach zdrowszych niż monachijskie.

Zanim się wydało, że Guardiola obiecał siebie Bayernowi (niemieckiego uczy się od miesięcy), wojenny okrzyk wydał Jürgen Klopp. Na sugestie, jakoby swego najskuteczniejszego napastnika miał stracić już w zimowym okresie transferowym, trener Borussii odpowiedział wzruszeniem ramion i ogłoszeniem, że minęły już czasy, gdy zainteresowanie angielskiego klubu gwiazdą klubu niemieckiego wywoływało przerażenie u szefów tego ostatniego. Owszem, dortmundczyków i ich rywali z Bundesligi nie stać na pensje proponowane przez szejków, ale też nie muszą eksportować, by przeżyć. I mają gwarancję, że przychody będą nadal rosnąć. Wynajęcie trenerskiej megagwiazdy przysłuży się wszystkim, dodając blasku globalnej marce całych rozgrywek - można się spodziewać, że w jakimś stopniu przyciągną one nawet fanów Barcelony oraz Realu Madryt, którzy zaczną monachijczykom gorąco życzyć sukcesu lub klęski.

Sygnały, że z Dortmundem i - szerzej - z Niemcami rozstawać się nie warto, płyną zewsząd.

Nuri Sahin wylatywał do Madrytu w glorii najlepszego gracza Bundesligi, by nie poradzić sobie ani w Realu, ani w Liverpoolu, aż wrócił do Borussii, brutalnie mówiąc, z podkulonym ogonem i skromnym celem, żeby wreszcie ożyć. Shinji Kagawa, choć epizodycznie ujawnia fantastyczną klasę, też nie zdołał wywrzeć silnego piętna na grze Manchesteru United i wciąż nie wie, czy nie skończy jak lata temu inny maestro rozegrania - Juan Sebastián Verón. Piłkarze, którzy pozostają wierni Bundeslidze, szaleją za to międzynarodowo. Jesienią wszystkie trzy kluby triumfowały w grupach Ligi Mistrzów i wszystkie są faworytami dwumeczów w 1/8 finału. Wszystkie cztery awansowały też do 1/16 finału Ligi Europejskiej, a faworytem nie jest tam chyba tylko Hannover, który zderzy się z Anży Machaczkała. Wszyscy zachowują też pełne bezpieczeństwo w dłuższej perspektywie - pojedynczej osobie niemieckie przepisy zezwalają na posiadanie maksymalnie 49 proc. udziałów w klubie, co chroni przed nagłym krachem, gdyby właściciel się rozmyślił i znienacka poszedł sobie precz. Abramowiczom wstęp wzbroniony.

Na jakąkolwiek czołową ligę na kontynencie spojrzymy, dostrzeżemy poważny feler. Anglicy skarżą się na bezceremonialną pogardę dla lokalnej tradycji zagranicznych właścicieli, a także najdroższe na świecie - i nadal drożejące! - bilety, czyli przykry skutek uboczny galopującej komercjalizacji futbolu. Hiszpańscy ligowcy uginają się pod miliardami długów, a na boiskach czują się jak podnóżek dla pary panującej, która po 2004 roku oddała konkurencji ledwie jeden tytuł wicemistrzowski. Włosi próbują z godnością znieść czas dekadencji, wstydząc się szkaradnych, archaicznych stadionów oraz tasiemcowych procesów korupcyjnych. Francuzi mają jeszcze biedniej, m.in. ze względów podatkowych, dorobkiewicze z Rosji wciąż tworzą produkt sztuczny, kompletnie oderwany od zasad racjonalnego biznesu.

Na ich tle Niemcy zorganizowali sobie ligę bez skazy. Piękne stadiony płoną emocjami, na karnety stać nie tylko zamożnych, pustki na trybunach się nie zdarzają, pada zatrzęsienie goli (więcej niż w innych silnych piłkarsko krajach). Mimo fałszywego przekonania o bezkonkurencyjności Bayernu mistrzostwo potrafią zagarnąć drużyny z Dortmundu, Wolfsburga czy Stuttgartu, mnóstwo klubów stać na zaangażowanie się w walkę o europejskie puchary - w minionych czterech sezonach Ligi Mistrzów lub jej kwalifikacji posmakowało aż osiem, poza przed chwilą wymienionymi także Schalke, Borussia Mönchengladbach, Werder Brema i Bayer Leverkusen. A teraz szczyty tabeli szturmuje Eintracht Frankfurt. Fani bez problemu identyfikują się z drużyną, oklaskują bowiem tłumy wychowanków, pośród których rozbłyskuje coraz więcej arcyzdolnych rodzimych młodzieńców - Bayern składa z nich niekiedy ponad połowę jedenastki, Borussia podziwia Mario Götzego i Marco Reusa, Schalke pchają Julian Draxler (najmłodszy w historii ligowiec z 50-meczowym doświadczeniem) i kapitan Benedikt Höwedes etc. Sielanka.

Najbardziej zdumiewa, że ten raj otworzył się akurat na Polskę - krainę futbolu kalekiego, świadomą beznadziei swojego szkolenia. I raczej nie żałuje. Nasi ludzie są najbardziej bramkostrzelną po Austriakach zagraniczną nacją w rozgrywkach, a kluby zabawiające się w europejskich pucharach zapraszają - skutecznie (Arkadiusz Milik) lub nieskutecznie (Paweł Wszołek) - kolejnych młodych znad Wisły, którzy ledwie zaczęli grać z dorosłymi. Jeszcze parę chwil, a całą ofensywę do reprezentacji Polski będziemy powoływać z Bundesligi. Tego jeszcze wczoraj nie wymyśliłby chyba nawet Tarantino.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.