Polscy sportowcy zagrożeni. Jak mamuty

Kiedy w miniony poniedziałek na Ziemię wprowadzał się jej siedmiomiliardowy mieszkaniec, wcale nie rozmyślałem z przerażeniem o skutkach nadciągającego przeludnienia ani nie zachłystywałem się potęgą naszego gatunku, który nadal trzyma niepodzielną władzę nad planetą, i żaden żubr, tarantula ani nawet koala mu nie podskoczą. Przeciwnie, przyjąłem perspektywę prowincjusza, poczułem się malutki, wreszcie pojąłem, o czym mówi Dubravka Ugresić, gdy zwierza się, że pisząc po słoweńsku - w języku używanym przez marne dwa miliony ludzi - ma wrażenie, jakby pisała dla wąskiego grona sąsiadów z podwórka. My, Polacy, też przecież w skali świata nikniemy.

Kibicujemy polskiej kadrze! Pokażmy ilu nas jest - Facebook Polska biało-czerwoni  ?

W międzywojniu stanowiliśmy 0,016 globalnej populacji, pół wieku temu - 0,009, ćwierć wieku temu - 0,007, dziś ostało się nas marne 0,005 z niewielkim okładem. Nie bójmy się głośno wypowiedzieć okrutnej prawdy, ta zabawa zmierza do zera i nie zanosi się, by rychło zmieniła kierunek. Zerknijcie do prognoz demografów.

A skoro giniemy w tłumie, to i nasz wyczynowy sport czekają ciężkie czasy. Potencjalni konkurenci nie tylko namiętnie się mnożą, oni jeszcze żyją coraz lepiej - gwałtownie przybywa ich na rynkach wschodzących, jak Chiny, Indie, Brazylia lub Indonezja, a zatem tam, gdzie coraz więcej ludzi nie głoduje, nie mordują się na wojnach, chodzą do szkoły i lekarza. Zaspokajają wszystkie podstawowe potrzeby i coraz dynamiczniej się modernizują, czyli dojrzewają w warunkach komfortowych lub prawie komfortowych, które zachęcają do uprawiania sportu. Igrzyska olimpijskie, mistrzostwa świata i kontynentów to są ekstrawagancje dla osobników sytych, silnych, szukających sposobu na wytracanie nadmiaru wolnego czasu.

Jak zmagania atletów odzwierciedlają przeobrażenia demograficzne i społeczne, uświadamia przypadek Rosji. Rosji wymierającej (do połowy bieżącego stulecia ma stracić nawet 40 milionów obywateli), zaniedbującej swoje wspaniałe tradycje sportowe (oligarchowie sztuczne twory w typie piłkarskiego Anży Machaczkała opierają na imporcie obcej siły roboczej), zamieszkiwanej przez delikwentów, którzy, owszem, prą do rekordów, owszem, badają granice ludzkich możliwości, ale najchętniej w dyscyplinie polegającej na notorycznym sprawdzaniu, ile bimbru organizm jest skłonny przyjąć bez usunięcia się spomiędzy żywych. Za czasów radzieckich reprezentanci tego kraju - fakt, rozleglejszego wówczas niż dziś - sławili ustrój jako największe obok USA supermocarstwo sportowe, po upadku komuny konsekwentnie schodzą w dół klasyfikacji olimpijskich. Z Sydney przywieźli 32, z Aten 27, z Pekinu tylko 23 złota, ale słabują przede wszystkim na igrzyskach zimowych - w Lillehammer jeszcze prężyli się na szczycie tabeli medalowej, na początku bieżącego stulecia zsunęli się na piąte miejsce, w zeszłym roku w Vancouver wypadli poza czołową dziesiątkę. Kompletna degrengolada.

Rosjanie mają powody smętnieć w nastrojach schyłkowych, jednak znacznie więcej państw - niekoniecznie eksplodujących demograficznie - dopiero sportowo rozkwita, nabiera do sportu entuzjazmu, inwestuje weń, rozszerza zainteresowania. W dyscyplinach uprawianych najpowszechniej rośnie konkurencja, dyscypliny niszowe wychodzą z nisz i podbijają nowe kontynenty. Tam, gdzie rywalizować chcą wszyscy, Europa traci wpływy - np. FIFA redukuje nam i nadal będzie redukować liczbę zaproszeń na futbolowy mundial, będziemy też mundial organizować rzadziej, bowiem umie już lub pragnie podołać wyzwaniu nie tylko Azja, ale i Afryka.

Piłka nożna bogaci się na Cyprze, wieloletnią strategię jej rozwoju wdrażają na Kaukazie, konsekwentnie profesjonalizuje ją i rozwija biznesowo oraz infrastrukturalnie Azja - organizująca swoją własną, puchnącą komercyjnie Ligę Mistrzów, ze szlagierami podziwianymi niekiedy z trybun przez blisko 100 tysięcy fanów. W siatkówkę zabawiało się niegdyś kilka państw o klimacie najczęściej umiarkowanym, a ostatnio przyzwoite reprezentacje wystawiają już ludy z okolic i podpolarnych (Finlandia), i podrównikowych (Egipt). W eliminacjach Pucharu Świata w rugby jeszcze ćwierć wieku temu startowało drużyn z niewielką górką trzydzieści, dziś pcha się ich tam blisko setka.

Tenis uchodzi za sport ekskluzywny, więc jeszcze niedawno rakietami wymachiwali głównie burżuje ze świata zachodniego i w setce najlepszych na planecie mężczyzn nawet 30 miejsc okupowali gracze z USA. Aż wyrywać im rakiety zaczął rozlegle pojęty Wschód. Na korty kupą wtargnęli przedstawiciele z krajów byłych demoludów, triumfatorkę Roland Garros - Chinkę Li Na - w finale dopingowało przed telewizorami 116 mln rodaków, w czołowych dziesiątkach rankingów ATP i WTA amerykańskich zawodników i zawodniczek nie ma ostatnio wcale, co dotąd nie zdarzyło się nigdy.

Królowa sportu, lekkoatletyka? W konkurencjach technicznych - w których nie wystarczą naturalne predyspozycje, potrzeba jeszcze przemyślanego treningu pod nadzorem kompetentnego fachowca - tradycyjnie ścigali się wyłącznie Europejczycy z Amerykanami. Dziś kulą pcha na medal Nowozelandka, dyskiem rzuca na medal Irańczyk, oszczepem - Kubańczyk, w trójskoku do podium dofruwa Kolumbijka, w dal po złoto skacze Panamczyk. Toż to rozszalały postmodernizm. A jeszcze upojeni ropą bonzowie znad Zatoki Perskiej uroili sobie, że przez sport zwiększą swoje wpływy i prestiż w zachodnim świecie. Inwazja trwa, ba, wzmaga się.

Geografia sportu zmienia się coraz gwałtowniej. Lokalne kultury otwierają się na świat i wzajemnie przenikają, ludzie coraz intensywniej migrują i upychają do walizek swoje upodobania, wszyscy chcą uprawiać wszystko. Zajrzyjcie na szermiercze plansze - tam o podium nie tną się już tylko przybysze z okolic płaszcza i szpady (jak Francja czy Włochy) lub bratankowie i do szabli, i do szklanki (jak Polska i Węgry), teraz na brąz albo wręcz złoto fechtują Koreańczycy z Japończykami. Tylko czekać, aż po porażce zaczną rozpruwać sobie brzuchy. Tylko czekać, aż europejskie dzieci zaczną na szkolnych przerwać grać w madżonga i żadne już nie odróżni szachowych gońców od warcabów - w tym bałaganie naprawdę wszystko staje się prawdopodobne, skoro Azjaci bez skrępowania podbierają nam nawet większość nagród w Konkursie Chopinowskim. Chopinowskim, czyli, do jasnej cholery, naszym, czytelników uprasza się, by nie dali sobie wmówić nieodpowiedzialnym kosmopolitycznym poprawnościowcom, że Chopin należy do wszystkich.

Jak rozzuchwaliły się narody mniejsze i uboższe, obserwujemy na arenach olimpijskich. Liczba państw, które dzielą między siebie medale, stale rośnie i właśnie dobiła do osiemdziesiątki. Afryka wyrywa ich więcej z każdymi igrzyskami, począwszy od Seulu - tam wzięła 14, w Barcelonie już 26, w Atlancie - 33, w Sydney - 34, w Atenach - 35, w Pekinie - 40. Idzie nawałnica, a przecież ten kontynent dopiero zaczai się do skoku cywilizacyjnego. I demograficznego.

My wypaśliśmy się na tłustych latach 70., więc narzekaliśmy na dorobek naszych sportowców z Pekinu, a powinniśmy raczej pogodzić się, że niebawem dwucyfrowa liczba medali będzie marzeniem ściętej głowy. Podstarzała, kurcząca się Europa rozpaczliwie się broni. Jej najwyżej sklasyfikowane w rankingach pingpongistki to Holenderka Jiao Li, Niemka Jiaduo Wu, Holenderka Jie Li oraz Hiszpanka Yanfei Shen, tylko nieznacznie ustępują im Polka Qian Li, Luksemburka Xia Lian Ni, Francuzka Xue Li czy Austriaczka Jia Liu. Tak, my, Polacy też pewnego dnia możemy stanąć przed dylematem, czy chwycić się ostatniej szansy i wziąć udział w ogólnoplanetarnych targach z mottem "Wygra ten, kto kupi najlepszego Chińczyka".

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Zobacz jak polska myśl szkoleniowa podbijała inne kraje ?

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.