Lech Poznań musi być czyjś

- Czasy, w których Lechem władają entuzjaści, ale bez pieniędzy, dobiegają końca - mówił Michał Lipczyński z zarządu Lecha Poznań w wypowiedzi, którą cytowaliśmy przy okazji sobotnich doniesień o przyszłości klubu. Informowaliśmy wtedy, iż dwa mocne finansowo podmioty, firmy Mróz i Remes, zdecydowały się zainwestować w spółkę akcyjną. Wiesław Prusiecki, szef Panoramy takiej decyzji jeszcze nie podjął, ale ją rozważa. Podobnie jest z Dariuszem Wechtą. Wszystko to razem oznacza, że szykują się zmiany właścicielskie w Lechu.

- My jesteśmy golasami - przyznał Lipczyński. - Dlatego nie damy rady zapewnić klubowi należnej mu przyszłości. Nie bez gotówki. Nasze zadanie to znaleźć takich ludzi, którzy potrafią ją zapewnić. A jednocześnie zagwarantują, że Lech nadal będzie nazywał się Lechem i nadal będzie występował w Poznaniu.

A zatem wykluczone są wszelkie mariaże, fuzje, przenosiny, zmiany nazwy, szyldu etc. Jednocześnie jednak - i to jest szalenie ważne - wykluczona jest ucieczka od długów. Mam jednak wrażenie, że 15 mln zł do spłacenia nie przeraża aż tak bardzo biznesmenów takich jak chociażby Wojciech Mróz czy Bartosz Remplewicz. Bardziej przerażać ich może wzięcie sobie na głowę takiego ciężaru organizacji i odpowiedzialności, jaką jest Lech.

Nie jest to bowiem przedsiębiorstwo jak każde inne. Bo nigdzie wyniki i kłopoty nie budzą takich emocji i takiego zainteresowania. Mróz, Remplewicz czy Prusiecki zapewne wiedzą, że do tej pory prowadzili swoje interesy spokojnie i nikt nie komentował na dziesiątki sposobów każdego ich ruchu. W Lechu już tak nie będzie. Dlatego żaden z tych biznesmenów nie kryje, że inwestycja w Lecha nie jest czystym interesem.

A jednak Lech - jako klub golasów - nie może dalej funkcjonować. Kłopoty, jakie spadły na niego w tym roku, pokazały dobitnie, że nadszedł kres polityki, która można określić stwierdzeniem "jakoś to będzie". Bo cierpią na tym zarówno jego wyniki, jak i reputacja. A żeby przestać funkcjonować "jakoś", musi zacząć być "czyjś".

Przez pewien czas istniała dość ciekawa koncepcja, która głosiła, że Lech może funkcjonować bez właściciela. Ot, jako dobro ogólnospołeczne, zarządzany przez społecznie wybrany zarząd, wywodzący się przecież z wiernego Lechowi ludu. Bez jednego, potężnego sponsora-właściciela, za to z licznym gronem mniejszych (LBC zakładała, że zgromadzi ich nawet kilkaset). Koncepcja była oryginalna i nawet wydawało się, że może się sprawdzić. Ten rok pokazał jednak, że takie liczne grono mniejszych sponsorów może być tylko wsparciem finansowym klubu, a nie jego istotą. A kluby społeczne dość szybko stały się démodé.

Znalezienie jednak kogoś, kto zechce kupić klub tak medialny jak Lech, nie jest sprawą prostą. Prób było wiele, a od czasu sprawy Jana Kulczyka z 2003 r. chyba wszyscy staliśmy się bardzo ostrożni w dawaniu wiarę pogłoskom. Może zatem lepiej, że tym razem od razu wiemy, iż nie chodzi o zbudowanie na Bułgarskiej drugiej Wisły Kraków. Podmioty, które chcą wesprzeć Lecha, gwarantują mu kilka milionów złotych, w każdym razie mniej nawet niż jest on w stanie zdobyć sam z biletów, opłat za transmisje czy dotychczasowych umów. Tyle że razem te kwoty mogą złożyć się na niezły budżet, który pozwoli chociażby dotrzymywać podstawowych umów w Lechu i wynagradzać ich wykonanie.

Pod jednym wszakże warunkiem - że wspomniane firmy będą mieć gwarancję, że nie chodzi tylko o obecne robienie klubu, tyle że już za ich pieniądze. Jeżeli Mróz, Remplewicz, Prusiecki i inni zainwestują - tak jak planują - pieniądze w Lecha, to trzeba równocześnie przyjąć do wiadomości, że od tej pory musi to być ich klub.

Copyright © Agora SA