Paweł Czado: Nowy król

Długo byłem wściekły na Tomasza Adamka. Kiedy w 1996 roku jako nastolatek drugi raz z rzędu w świetnym stylu zdobył mistrzostwo Polski seniorów, wydawało mi się, że pojawia się perła, która przypomni światu polską szkołę boksu. Zobaczyć jak Polak zdobywa na ringu złoty medal olimpijski zawsze było jednym z moich niespełnionych sportowych marzeń. Za późno się urodziłem: kiedy Jerzy Rybicki triumfował w Montrealu w lekkośredniej, jadłem kaszkę z mleczkiem.

Adamek został objęty przygotowaniami do igrzysk już cztery lata przed olimpiadą w Sydney. Liczyłem na jego medal. Niestety, nadzieje prysły: w styczniu 1999 roku młodzian przeszedł na zawodowstwo. Wydawało mi się to głupie: jak można było poświęcić medale i prawdziwe sukcesy dla kilku groszy, w dodatku niepewnych? Polski boks zawodowy kojarzył mi się z jarmarcznymi galami niedającymi jakichkolwiek możliwości zaistnienia na prawdziwym (czytaj amerykańskim) ringu zawodowym.

Wtedy nie tylko ja nie mogłem się pogodzić z decyzją Adamka, długo nie mógł tego przeboleć także Polski Związek Bokserki, który postanowili dochodzić praw (czyli zainwestowanych w wyszkolenie pieniędzy) na drodze sądowej. Ostatecznie doszło do polubownego rozwiązania sprawy.

Spytałem wtedy Adamka: dlaczego? - A co miałem robić? Boksowałem w Concordii Knurów, której sekcja bokserska została zawieszona z powodu braku pieniędzy. Do końca roku nie dostałem żadnej konkretnej oferty z żadnego klubu. Dlatego zdecydowałem się na zawodowstwo. Nie miałem wyjścia - wyjaśnił przytomnie Adamek, a ja - choć z trudem i wątpliwościami - przyznałem mu rację.

Adamek miał bardzo trudne początki. Przekonał się, że aby boksować za pieniądze, trzeba być twardym nie tylko w ringu. W styczniu 1999 roku na ringu w Londynie miał w debiutanckiej walce spotkać się z jednym z czarnoskórych brytyjskich pięściarzy. Wrócił jednak do Gilowic, w ogóle nie wychodząc na ring. Tuż przed walką dowiedział się, że przeciwnik jest niedysponowany i nie wyjdzie na ring. Do pojedynku została tylko godzina i nie było czasu na znalezienie nowego rywala. Wielu rzuciłoby rękawicami, ale nie on. - Najważniejsze to się nie zniechęcać - powiedział mi wtedy Adamek. I się nie zniechęcił. Teraz jest na szczycie, a ja wiem, że zrobił dobry wybór w dobrym momencie i prostu miał rację. Dziś złoty medal olimpijski w boksie, zdobywany dzięki kuriozalnym maszynkom punktowym, nic nie znaczy. Ligi bokserskiej, dla której istniały kluby, już nie ma, a koledzy Adamka z ówczesnej kadry olimpijskiej albo już zapomnieli o boksie, albo wciąż czekają na sukcesy, które już nigdy nie nadejdą...

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.