Legia - Górnik Łęczna 1:1

Legia nie wygrała już kolejnego szóstego spotkania. Pierwszego gola w jej barwach strzelił nielubiany przez kibiców Paweł Kaczorowski, po raz pierwszy kapitanem był Artur Boruc. Postęp w porównaniu z meczem z Odrą był bardzo wyraźny, ale od Legii należy znacznie więcej wymagać

Na żywo tego nie da się oglądać. To znaczy da, ale najlepiej w telewizorze, i to na przyspieszonych obrotach, bo gra Legii w rzeczywistości jest wolna i bezbarwna jak właśnie telewizja o tylko dwóch, czarno-białych kolorach. To znaczy bywają przebłyski jak te z początku drugiej połowy, kiedy bramkarz Górnika Andrzej Bledzewski w ciągu minuty musiał trzykrotnie efektownie interweniować, kiedy niepokoili go najpierw z dystansu Veselin Djoković, a dwukrotnie Marek Saganowski uderzeniami głową. I jeszcze później bronił po tym, jak groźnie uderzył Marcin Smoliński. To była właśnie Legia, jaką chciałoby się oglądać. Tyle że materiału nie starcza na film fabularny, ale ledwie krótkometrażowy.

Także chwilę wcześniej Legia pokazała, że drzemią w niej możliwości. W 50. min po akcji Smolińskiego i podaniu Saganowskiego na czystą pozycję wychodził Kaczorowski. Ewidentnie złapany za ramię przez obrońcę przewrócił się w kilkanaście metrów od bramki i sędzia z sobie tylko znanych powodów nie uznał, że zdarzenie to nadaje się do odgwizdania karnego. Chyba że arbiter chciał widzom oszczędzić kolejnych rozczarowań, bo i on pewnie słyszał (wszyscy słyszeli), że legionistom strzelanie karnych akurat nie najlepiej wychodzi (choć po meczu Pucharu Polski w Zabrzu wydaje się, że przełamali niemoc).

I jeszcze był moment - cztery minuty przed przerwą - kiedy Smoliński sprytnie dośrodkował z prawej strony boiska, a wbiegający lewą stroną pola karnego Kaczorowski jeszcze sprytniej, bo kolanem z kilkunastu metrów skierował piłkę do siatki. Był to moment próby dla kibiców, którzy nadal nie wybaczyli zawodnikowi, że w ubiegłym sezonie jako zawodnik Lecha wyśpiewywał piosenki dotykające dobrego imienia ich klubu. Coraz częściej jednak gwizdy przechodzą w oklaski i pozytywne okrzyki, bowiem już w drugim meczu Kaczorowski jest najlepszy w drużynie, a w dodatku jeszcze strzela bramkę, która stanowi przełamanie strzeleckiej niemocy drużyny. Los jednak czuwał nad nieżyczliwymi Kaczorowskiemu, bowiem dopiero poczuliby się niezręcznie, gdyby Legia wygrała 1:0, a on byłby strzelcem "złotego gola". Na szczęście dla nich już dwie minuty później gospodarze stracili bramkę i - jak to mają ostatnio w zwyczaju - w co najmniej dziwnych okolicznościach.

Grzegorz Wędzyński, zresztą przed laty legionista, dośrodkował z daleka, a do piłki oprócz Cezarego Kucharskiego (to już na pewno bardziej legionista niż człowiek z Łęcznej) wyskoczył Tomasz Kiełbowicz, próbował także przeszkadzać Jacek Magiera. Kucharskiemu piłka tylko zwichrzyła czuprynę, nawet nie zmieniając kierunku. Wystarczyło to jednak, aby wprawić w osłupienie stojącego w bramce Artura Boruca. Nowy kapitan Legii tym razem nie uratował zespołu. Wpuścił to, czego nie powinien wpuścić. Każdemu się zdarza. Szkoda tylko, że akurat w przełomowym momencie.

Poza tym było, niestety, tak jak wspomnieliśmy wyżej. Co z tego, że Legia, którą wstrząsały ostatnio rozmaite, niezbyt pozytywne przypadki, bardzo się starała, skoro nie miało to wielkiego przełożenia na grę. Owszem, w porównaniu z meczem z Odrą Wodzisław postęp był aż nadto widoczny, ale w tamtym spotkaniu gra sięgnęła dna, więc nie ma powodu, by teraz się zachwycać. Nawet jeżeli jest lepiej, to od Legii mamy prawo wymagać więcej niż od innych zespołów. W końcu z podobnego założenia wyszło kierownictwo klubu, które dla przykładu karząc finansowo czterech zawodników za słabszą postawę, włączyło do tego grona Marka Saganowskiego. A przecież trudno powiedzieć, by właśnie jego w głównej mierze należało obciążać za słabsze wyniki czy zarzucić mu małe zaangażowanie. Uznano jednak, że od niego akurat można więcej wymagać.

Za słabą tej wiosny grę Legii obciążano do tej pory drugą linię. Czy coś tu się poprawiło? Na pewno bardziej produktywny aniżeli ostatnio był Smoliński (w pierwszej połowie głównie na lewym, w drugiej na prawym skrzydle), ale młody zawodnik ma denerwującą manierę zwalniania akcji i przetrzymywania piłki (jak któryś z legionistów prowadzi piłkę, to pozostali stoją i obserwują, co się wydarzy, zamiast "szukać gry" - może to niedługo się zmieni, do zdrowia wraca Bartosz Karwan). Łukasz Surma miał mnóstwo strat i niecelnych podań (choć po meczu był w miarę z siebie zadowolony), to samo Aleksandar Vuković. - "Aco" to bardzo wartościowy zawodnik. Miał trochę niedokładnych podań, ale on tak gra, że dużo ryzykuje, i te straty są wkalkulowane. Mamy w pamięci jego wspaniałą grę. Oceniam go bardzo pozytywnie - mówił po meczu trener Jacek Zieliński. No, ale właśnie Serbowi szkodzi to, że mamy w pamięci, jak grał w najlepszym, to znaczy mistrzowskim sezonie. I tego z obecną grą nie da się absolutnie porównać. - Dla was dobrze to grał Wędzyński - powiedział zły Serb po meczu. Racja.

Kolejni trenerzy rywali mówią, że Legia gra nowocześnie, ale np. trener Łęcznej Bogusław Kaczmarek dziwił się, że w drużynie warszawskiej występuje tylko jeden napastnik. I ten nowoczesny styl przy obecnym tzw. materiale ludzkim Legii nie sprzyja. W tym systemie kompletnie nie sprawdził się przekwalifikowany z napastnika na skrzydłowego Piotr Włodarczyk (tym razem przez 75 minut słusznie na ławce rezerwowych), a osamotniony z przodu Saganowski jest znacznie mniej pożyteczny niż choćby pod koniec rundy jesiennej. Trener Zieliński przed rozpoczęciem ligowej wiosny marzył o tym, by mieć z przodu mocnego, wysokiego napastnika, dobrze grającego głową. Kogoś takiego jak Grzegorz Rasiak. A ponieważ ten był nieosiągalny, to miał to być Grek Alexis Gavrilopoulos (także nic z tego nie wyszło). Wczoraj okazało się, że Legii przydałby się ktoś taki jak Andrzej Kubica: silny, wysoki, niebojący się starć łokieć w łokieć. Ten kolejny ekslegionista w Łęcznej co prawda nie strzela bramek (do tej pory tylko jedna na wiosnę), ale robi bardzo dobrą robotę. Na przykład potrafi w biegu przyjąć piłkę na klatkę piersiową, odwrócić się i jeszcze podać. Czyli coś, czego w tej chwili absolutnie nie potrafi Włodarczyk.

O grze formacji obronnej Legii można tylko powiedzieć, że niby traci mało bramek, prawie w każdym meczu jedną, ale jednak traci. W obronie brakuje Legii przywódcy, kogoś takiego jak obecny trener Jacek Zieliński. A w każdym razie kogoś, komu można zaufać (wydawało się w tym meczu, że kimś takim może być grający dopiero drugi raz w Legii Djoković). Może jakimś wyjściem będzie powrót po kontuzji Marka Jóźwiaka czy (zwłaszcza) Dicksona Choto. Legia nadal jest trzecia w tabeli, ale głównie dlatego, że punkty tracą także rywale. A kalendarz rozgrywek nie wygląda za dobrze dla Legii. Poza tym na stadion przychodzi coraz mniej widzów.

Kiełbowicz do karnych

Gdyby sędzia w meczu z Górnikiem Łęczna zdecydował się podyktować karnego (a miał okazję po faulu na Kaczorowskim), to egzekutorem byłby Tomasz Kiełbowicz. Numer 2 w kolejce to Marek Saganowski, który ma w tej rundzie po jednym strzelonym i jednym niewykorzystanym.

LEGIA WARSZAWA 1 (1)

GÓRNIK ŁĘCZNA 1 (1)

Strzelcy bramek

Legia: Kaczorowski (41., z podania Smolińskiego)

Górnik: Kucharski (43., z podania Wędzyńskiego)

Składy

Legia: Boruc - Sokołowski II Ż , Djoković, Szala, Kiełbowicz (75. Włodarczyk) - Smoliński, Surma, Magiera, Vuković Ż , Kaczorowski (85. Kowalski) - Saganowski

Górnik: Bledzewski - G. Bronowicki, Bożyk, Nikitović Ż , Popiela - Szałachowski (52. Madej), Wędzyński, Jurkowski, Kucharski (59. Jezierski), Nazaruk (52. Pawelec) - Kubica

Widzów: 4 tys.

Liczba Legii

416

po tylu minutach zdobyła gola z gry w lidze, odliczając trafienie z karnego w meczu z Amicą - po 401 minutach

Tak grali napastnicy

Był czas, że Marek Saganowski i Cezary Kucharski grali razem w przedniej formacji Legii. Pierwszy jest powoływany do reprezentacji, drugi w Łęcznej raczej dobija już do końca kariery. Porównaliśmy, jak zagrali w sobotę.

Marek Saganowski Cezary Kucharski

Copyright © Agora SA