Krajobraz po spadku hokeistów GKS-u Katowice

W Katowicach rozpacz: po 25 latach nieprzerwanej gry w ekstralidze hokeiści GKS-u zostali zdegradowani. Teraz działacze mocno zadłużonego klubu zastanawiają się, w jaki sposób uratować hokej w stolicy województwa.

Kiedy w poniedziałek po południu rozmawiałem z Jackiem Zającem, nadal płakał. - Łzy lecą mi od niedzieli wieczór i wcale się tego nie wstydzę... Jestem wychowankiem GKS-u i to moja winna, że spadliśmy... Nie wolno było mi puścić tej bramki w dogrywce... Chciałem pokonać sanocką drużynę, graliśmy super... Nie udało się, to jest moja wina... Nie mogłem jej puścić, nie mogłem... - łkał Zając. Było mi go autentycznie żal.

- Jestem w Katowicach zaledwie od kilku miesięcy, ale zdążyłem się zżyć z tą drużyną i miastem. Jestem mocno rozgoryczony tą porażką i nie potrafię w to uwierzyć, jak mogliśmy przegrać, prowadząc rywalizację 2:0. To jest wielki dramat dla każdego z nas. Nigdy wcześniej w życiu nie zdarzyło mi się nic takiego przykrego - stwierdził przygnębiony napastnik Jaroslav Filo.

W najbliższych dniach zbierze się zarząd i podejmie decyzje dotyczące kolejnego sezonu. - To jest sport. Spadliśmy z ligi, ale gramy dalej - zapewnia prezes Tadeusz Burzyński. GKS przegrał mecze o utrzymanie w ekstraklasie z KH Sanok. - Mamy żałobę, to, co się stało, jest po prostu straszne - mówi Dariusz Domogała, kierownik GKS-u. - Kiedy wygraliśmy dwa mecze, byłem przekonany, że zespół wygra jeszcze jedno spotkanie i się utrzyma. Stało się jednak inaczej. Od porażki w czwartym meczu u siebie zaczął się dramat. Przegraliśmy rywalizację o włos - żałuje prezes Burzyński.

Życie na kredyt

Jeszcze niedawno hokeiści z Katowic rywalizowali z Unią Oświęcim o mistrzostwo Polski, a teraz taki upadek. Co się stało?

Pojawienie się w klubie przed pięcioma laty Burzyńskiego miało być wprowadzeniem do katowickiego hokeja nowej jakości. - Najpierw GKS, a potem cały polski hokej poukładamy jak należy - podkreślał wtedy Burzyński. Mimo trzech prób nie udało się jednak zdobyć mistrzowskiego tytułu. Katowiczanie trzykrotnie zajęli w lidze drugie miejsce (2001-2003), dwa razy zagrali w Pucharze Kontynentalnym. Jednak już wtedy klub żył na kredyt. Kontrakty zawodników nie miały pokrycia, a długi rosły. Nie płacono składek ZUS-owi i Urzędowi Skarbowemu, a także pensji dla zawodników i pracowników klubu. Do dzisiaj z tamtego okresu pozostały kilkumilionowe długi. - Ponoszę za to winę, bo kiedy pojawiłem się w katowickim hokeju, nie znałem realiów i płaciłem zbyt wygórowane pensje. Teraz to się zmieniło, ale jest już za późno - przyznaje Burzyński, podkreślając jednocześnie, że zainwestował w GKS sporo prywatnych pieniędzy. Nie chciał zdradzić ile.

Kryzys sportowy w GKS-ie rozpoczął się po trzeciej, nieudanej próbie zdobycia mistrzostwa Polski. Falowe odejścia hokeistów, którzy nie mogli się doczekać na wypłaty swoich należności, spowodowały, że w zeszłym sezonie GKS szczęśliwie utrzymał się w lidze po zaciętym boju z KTH Krynica. - Teraz wiem, że prywatna osoba, tak jak ja, nie jest w stanie utrzymać klubu hokejowego. To nierealne. Niestety, nie mamy pomocy ze strony miasta. Trzy lata temu podczas finału z Unią Oświęcim prezydent Katowic Piotr Uszok gratulował mi sukcesu i obiecywał pomoc. Niestety, na obietnicach się skończyło - podkreśla Burzyński.

Nieoficjalnie mówi się o konflikcie Burzyńskiego z władzami miasta. Prawdopodobnie kością niezgody jest hotel Olimpijski na zapleczu Spodka, dzierżawiony przez Burzyńskiego, z którego prezes GKS-u jest właśnie eksmitowany.

Zawodnicy bez ambicji

Podstawowym powodem spadku z ligi była jednak bez wątpienia najsłabsza od kilkudziesięciu lat drużyna, jaką zebrano w pośpiechu, w sierpniu ubiegłego roku. Jeszcze w pierwszych dniach września nie było do końca wiadomo, czy klub w ogóle wystartuje w rozgrywkach. Katowiczanie byli słabsi organizacyjnie i personalnie nawet od biednego beniaminka z Sanoka. W drużynie GKS-u tylko kilku zawodników, z Markiem Trybusiem, Jackiem Zającem, Jaroslavem Filo i Pavlem Mareczkiem na czele, zasługiwało na grę w ekstralidze. - Zrobiliśmy i tak bardzo dużo w tej trudnej sytuacji. Kiedy pojawiłem się w tamtym roku po raz pierwszy, to na treningu miałem zaledwie trzech zawodników. Trudno w takiej rzeczywistości było osiągnąć założony cel, a mimo wszystko byliśmy o krok od tego, żeby się udało - mówi Andrzej Tkacz, trener GKS-u, który powrót z ostatniego meczu z Sanoka przypłacił... poważną kontuzją. - Na jednym z postojów wysiadałem z autokaru i poślizgnąłem się na schodach. Mam bardzo mocno stłuczone mięśnie pleców i nie mogę się ruszać - opowiada trener.

Mimo spadku z ligi Tkacz nadal widzi się w katowickim klubie. Nie wiadomo jednak, czy zarząd klubu będzie chciał przedłużyć umowę z trenerem, który również ponosi odpowiedzialność za spadek drużyny. - Jeżeli udałoby się utrzymać większość tej drużyny, to jest szansa na zbudowanie ciekawego zespołu, który normalnie przepracuje okres przygotowawczy i będzie się liczył w walce o awans. W zespole potrzeba jednak zmian. Nie można w nim trzymać zawodników, na których nie można liczyć, bo nie mają ambicji [wyjazdu na decydujący mecz do Sanoka odmówili Plutecki i Labryga - pierwszy zgłosił niedyspozycję, drugi kontuzję - przyp. red.]. Dla nich nie powinno być miejsca w drużynie - dodaje Tkacz.

Sam nie złoży broni

W najbliższych dniach zarząd klubu będzie zastanawiał się, w jaki sposób uratować hokej w Katowicach. Dojdzie również do podsumowania właśnie zakończonych rozgrywek. Burzyński podkreśla jednak, że nie ma zamiaru się poddawać i podać do dymisji. - O tym oczywiście zdecyduje zarząd klubu. Sam nie złożę broni, bo wciąż wierzę, że można coś uratować - dodaje. Trudno jednak wyobrazić sobie sytuację, że prezesa odwoła zarząd, który liczy dwie osoby, a jedną z nich jest właśnie Burzyński. Na razie prezes nie chce niczego prorokować, ale wiele wskazuje, że mimo sportowego upadku klub nadal będzie funkcjonował i najzwyczajniej w świecie wkrótce rozpocznie przygotowania do nowego sezonu. - Do spokojnego utrzymania w lidze było potrzebne 700 tys. zł. Niestety, tyle nie mieliśmy, więc spadliśmy. Teraz trzeba szukać możliwości dalszego finansowania klubu - dodaje Burzyński.

Paradoksalnie, właśnie zakończony sezon był pierwszym od wielu lat, kiedy katowicki klub starał się rzetelnie płacić swoje rachunki. Budżet klubu był jednak tak ustalony, że pensje dla hokeistów były naprawdę niskie. - Było tyle, na ile na stać. Mamy praktycznie uregulowane wszystko. Właściwie to nie mamy długów za ten sezon. Drobne zaległości mamy wobec zawodników, ale z tym wkrótce powinniśmy się uporać - mówi Marta Szymkowska, dyrektorka klubu. Wiele wskazuje, że uda się jednak zatrzymać wielu hokeistów z obecnej kadry, bo mało kto chce zawodników, którzy właśnie spadli z ekstraligi.

W oczekiwaniu na cud

Żałobną atmosferę, jaka panuje w Katowicach, rozwiała trochę informacja, jaka pojawiła się jeszcze w niedzielę wieczorem. Być może GKS w przyszłym sezonie nadal będzie występował w... ekstralidze! To może sprawić tylko cud, ale taki ma właśnie się zdarzyć podczas środowego spotkania przedstawicieli klubów hokejowych, do którego dojdzie w Krakowie. To właśnie tam może dojść do powiększenia ligi, o którym w środowisku hokejowym mówi się już od dawna. Wtedy GKS mógłby zostać w gronie najlepszych. - Na pewno będziemy głosować za. Bardzo liczymy też na poparcie innych klubów. Jeśli się to nie uda, to po prostu będziemy wszystko budowali od nowa. W pierwszej lidze... - mówi Domogała.

DLA GAZETY

Jan Novotny

były trener GKS-u, z którym trzy razy zdobył wicemistrzostwo Polski

Upadek katowickiego hokeja rozpoczął się już kilka lat temu i jego przyczyny są bardzo złożone. Na pewno zabrakło wsparcia ze strony miasta. To chyba jednak nie przypadek, że tak samo piłkarze z Katowic są na ostatnim miejscu w pierwszej lidze. Kłopoty personalne, organizacyjne i finansowe nawarstwiały się od dawna.

Pełen obaw zasiadłem w niedzielę przed komputerem i obserwowałem relację on-line z decydującego meczu o utrzymanie. Nie chciało mi się wierzyć, ale to naprawdę stało się faktem - GKS spadł z ekstraligi. Nie rozumiem jednak, jak do tego można było dopuścić. Prowadzić 2:0 i przegrać rywalizację 2:3?! Gdzie była mobilizacja ze strony trenera i działaczy? Nie można dopuścić do tego, żeby zawodnicy mieli "miękkie" nogi, kiedy wystarczy wygrać mecz u siebie. Wiem, że może to zabrzmieć jak przechwałki, ale proszę mi uwierzyć - ja nie dopuściłbym do takiej sytuacji!

not. rg

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.