Rafał Stec: Nowy wspanialszy Beckham

Chelsea zwycięża, lecz ma kłopot, bo nie ma Beckhama, a - jak powszechnie wiadomo - gdyby Beckham nie istniał, należałoby go wymyślić.

Co więcej, na stadionie Stamford Bridge próżno szukać kandydata na londyńską wersję galactico lub choćby rozpoznawalnego w każdym zakątku globu klona Ronaldinho. Tam się nie zdarza, by jeden piłkarz przyćmił drużynę, by ktoś ustrzelił hat tricka, w czołówce najskuteczniejszych w Premier League nie ma nikogo z Chelsea, podobnie zresztą jak w czołówce najskuteczniejszych w Lidze Mistrzów. Trener londyńczyków, narcystyczny megaloman José Mourinho, pewnie jest podwójnie szczęśliwy, bo udaje mu się powtórzyć cud Porto, z którym wygrał Champions League w zeszłym roku - to jego dziką radość śledzi kamera po wielkim triumfie (jak ten nad Barceloną), to jego chłodną satysfakcją zawodowego mordercy rozkoszuje się telewizja, kiedy Chelsea zdobywa bramkę.

Mourinho przypomina egzekutora, bo z bezlitosną konsekwencją dąży do celu i wierzy, że cel uświęca środki. Jest arogancki, uwielbia szokować i prowokować, a mimo to jeden z szefów Chelsea Peter Kenyon mówi, że to wokół niego będzie budował markę a la Beckham, by uczynić klub marketingowym imperium w typie Realu Madryt. "Najważniejsza jest wyrazistość" - uczą spece od wizerunku. Mourinho to wie. Po golu w Pucharze Ligi Angielskiej odwraca się do kibiców rywala, przysuwa palec do ust, każe im siedzieć cicho. Wybucha skandal. Dzień przed meczem w Barcelonie wbrew zwyczajom zdradza skład. Kłamie, wystawia inny. Znów skandal. Ogłasza też skład rywali! Głośno mówi, że rewanż powinien sędziować Pierluigi Collina. Wywiera presję? Nie, rzuca tylko, że "Włoch jest najlepszy na świecie", a przy okazji zyskuje jego - być może nieuświadamianą - przychylność. Szydzi z największej gwiazdy przeciwnika (Ronaldinho), pogardliwie ocenia warsztat trenera (Rijkaard). Irytuje butą, ale utwierdza drużynę w przeświadczeniu o własnej wielkości - w razie porażki wszyscy są winni, tylko nie piłkarze.

Mourinho to idealny kandydat na czarny charakter. Tyle że w marketingu nieważne, co o tobie mówią, ważne, by w ogóle mówili. Mourinho nie będzie Beckhamem, którego świat kocha, lecz anty-Beckhamem, którego świat nienawidzi, i to nienawiścią wzmacnianą przez zazdrość o stojącą za nim fortunę Romana Abramowicza.

A Chelsea będzie antygalaktyczna, bo portugalski trener nie chce sławniejszych od siebie. Nie potrzebuje ich, bo od Beckhama różni się czymś jeszcze - nikt nie wątpi, że jest postacią wybitną. Pytanie tylko, czy ludzie kiedykolwiek go polubią. W końcu Hannibalowi Lecterowi się udało.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.