Po meczu Euroligi Olympiakos Pireus - Prokom Trefl Sopot (75:77)

Wygrana w Pireusie to wielki sukces koszykarzy z Sopotu i trenera Eugeniusza Kijewskiego. Ten ostatni po raz kolejny pokonał doskonałego szkoleniowca - Jonasa Kazlauskasa

Kazlauskas, brązowy medalista olimpijski z Sydney i mistrz Euroligi z 1999 roku, nie był nawet po meczu specjalnie zły. A powinien, bo jego zespół przegrał w zaskakujących okolicznościach, w połowie trzeciej kwarty prowadził już przecież różnicą 16 punktów. - Jak to się stało, że przegraliśmy? To proste. Prokom był lepszym zespołem - rzucił, wychodząc z hali w towarzystwie żony. Wyglądał tak, jakby nic się nie stało. Być może był jeszcze w szoku, tak jak jego koszykarze i kibice, którzy po meczu szybciutko i w ciszy opuścili halę. - Kiedy prowadziliśmy wysoko, moi gracze pomyśleli, że już wygraliśmy, że to koniec. Zaczęli więc grać indywidualnie, pracowali na własne statystyki, a nie dla zespołu - tłumaczy litewski trener. Dlaczego nie reagował? - Robiłem zmiany, szukałem gracza, który opanuje sytuację na boisku - mówi Kazlauskas, który w całym meczu rzeczywiście robił mnóstwo zmian. W decydującym momencie postawił na Amerykanów - Marque Perry'ego i Lavora Postella, ale ci go zawiedli. Konkretnie Postell, który dziewięć sekund przed końcem nie trafił dwóch rzutów wolnych. - Najgorsze jest to, że po raz kolejny przegrywamy dramatyczną końcówkę i to w swojej hali - dodaje trener Olympiakosu. Być może liczył on na pomoc sędziów, ale ci przez cały mecz byli dokładni i przede wszystkim sprawiedliwi. Często mówi się o tym, że w Grecji trzeba walczyć nie tylko z rywalem, ale i sędziami, lecz to tylko slogan. - W końcówce sędziowie zabrali nam Adama Wójcika, który miał pięć fauli, i choć było to duże osłabienie, wyszło nam na dobre. Dzięki temu musieliśmy obniżyć skład, graliśmy szybko i to dało efekt --mówi jeden z bohaterów meczu Filip Dylewicz. Odkąd kontuzjowany jest Tomas Masiulis, Dylewicz dostaje coraz więcej minut na boisku i w Pireusie po raz kolejny pokazał, że na to zasługuje.

W poprzednim sezonie Prokom grał w ULEB Cup z Lietuvosem Rytas Wilno, który prowadził właśnie Kazlauskas. W pierwszym meczu w Wilnie sopocianie prowadzili już różnicą 16 punktów, ale mimo to przegrali. W środę Kijewski zrewanżował się więc Kazlauskasowi, a w bezpośrednim pojedynku prowadzi 2:1, bo rewanżowym meczu ULEB Cup Prokom rozbił u siebie Lietuvos. Kijewski miał w Grecji trochę szczęścia, ale i ono jest potrzebne w sporcie. - W końcówce graliśmy minuty życia, wszystko nam wychodziło - zauważył obrońca Prokomu Darius Maskoliunas. Jeden niecelny rzut czy brak zbiórki mogły zadecydować o porażce.

Kijewski pokonał Kazlauskasa również dlatego, że miał Andriję Ciricia. Serb okazał się jokerem w talii trenera Prokomu, choć jeszcze niedawno był najwyżej waletem. - Dzięki za te wszystkie pochwały, grało mi się dobrze, ale pamiętajcie, że wszyscy pracowaliśmy ciężko na to zwycięstwo tłumaczy skromnie skrzydłowy Prokomu.

Koszykarze z Sopotu są na razie jedną z rewelacji rozgrywek Euroligi, już dwa razy zaskoczyli Europę. Wygrywając w Pireusie, a wcześniej w Belgradzie, zasłużyli na szacunek rywali, ale jednocześnie dali im sygnał, że do meczów z Prokomem trzeba się dobrze przygotować. - I pamiętać, że z nami zawsze trzeba grać do końca, bo my walczymy i nigdy się nie poddamy - mówi Harold Jamison, środkowy Prokomu. O tym zapomnieli albo w ogóle nie wiedzieli trener Kazlauskas i jego koszykarze.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.