Era Lakers jako potęgi, którą przewrócić chciały wszystkie zespoły NBA, została ostatecznie zakończona latem. Jeszcze rok temu, po klęsce z San Antonio Spurs w play-off 2003, mistrzowie NBA z lat 2000-02 próbowali odbudować swoją potęgę, ściągając do klubu weteranów Gary'ego Paytona i Karla Malone'a. Mistrzostwa nie udało się zdobyć, bo w finale lepsi okazali się Detroit Pistons. I wtedy nastąpił rozpad - po kolei odchodzili trener Phil Jackson, Karl Malone (ciągle zastanawia się, czy jeszcze będzie grać) i Gary Payton (do Bostonu), a także kilku mniej znaczących zawodników.
Prawdziwym szokiem było jednak odejście Shaquille'a O'Neala. Został wymieniony na pięciu zawodników z zespołem Miami Heat, co zmieniło od razu sytuację w Konferencji Wschodniej. Heat - prowadzeni przez mniej znanego z dwóch trenerskich braci Stana Van Gundy'ego (były trener Pat Riley jest prezesem klubu) - już w poprzednim sezonie sprawili sensację, awansując do play-off. Stało się to głównie dzięki świetnemu debiutantowi Dwyane'owi Wade'owi. Teraz to na jego barkach spocznie ciężar prowadzenia zespołu i dogrywania do O'Neala - najbardziej dominującego fizycznie centra w historii NBA. Poza nimi nie ma w zespole Heat wielkich gwiazd, wszyscy pozostali podstawowi gracze zostali oddani do Lakers. Kluczem do sukcesu Miami będzie na pewno motywacja Shaqa, a tej raczej 32-letniemu olbrzymowi (216 cm, 150 kg) nie zabraknie. Cały sezon dla niego powinien przebiegać pod hasłem: "Kobe, ja ci teraz pokaże!".
O'Neal nie ukrywa bowiem, że odejście z Lakers spowodował konflikt z Kobe Bryantem. W Los Angeles mają teraz problem, bo zamiast dwóch gwiazd mają tylko jedną. Nowym trenerem został Rudy Tomjanovich, wieloletni szkoleniowiec Houston Rockets, który przez ostatni sezon pauzował po tym, jak niemal zabiła go śmiertelna choroba.
Były trener Phil Jackson opublikował książkę, w której za rozpad zespołu, odejście swoje i Shaqa obarczył egoizm Bryanta. Kobe jednak ma to, czego chciał. Żadnych innych wielkich gwiazd w zespole, drużynę w pełni podporządkowaną jego umiejętnościom. Fachowcy w USA zastanawiają się, czy zespół z Vlade Divacem i Chrisem Mihmem jako środkowymi, Brianem Grantem jako jedynym silnym zawodnikiem pod koszem, Lamarem Odomem jako drugą gwiazdą i kilkoma mniej znanymi zawodnikami może w ogóle wejść do play-off. Samotnej gwieździe jest ciężko, o czym boleśnie przekonali się ostatnio choćby Vince Carter, Allen Iverson czy Tracy McGrady, lądując poza play-off. - Za rok, najdalej dwa, Bryant zacznie bombardować prezesa klubu telefonami z hasłem: "Wzmocnijcie Lakers albo sprzedajcie mnie gdzieś" - prorokuje Ray Allen z Seattle SuperSonics, który sam dobrze wie, co znaczy samotność gwiazdy.
Interesujące, że najmniej bodaj przed nowym sezonem mówi się o mistrzach - Detroit Pistons. Po szokującym laniu, jakie sprawili Lakers w finale (4:1, wysokie pewne zwycięstwa), trener Larry Brown i jego zespół zebrał sporo pochwał, ale o powtórkę będzie trudno. Nie będzie już elementu zaskoczenia, a mimo wszystko zestawienie składu nie jest imponujące. Zmiany dokonane w przerwie między sezonami są kosmetyczne (odeszli Okur i Williamson, doszli weterani Coleman i McDyess), a chyba nikt nie wierzy już w szybkie postępy cudownego dziecka z Serbii Darko Milicicia.
Kto zatem jest teraz faworytem? Najważniejsze, że nie ma stuprocentowego. O mistrzostwie, co pokazali Pistons przed rokiem, może marzyć nawet kilkanaście zespołów!
My mamy w NBA w tej chwili jednego zawodnika. Maciej Lampe powinien w tym sezonie znaleźć się na boisku w każdym meczu Phoenix Suns, ma swoje miejsce i rolę w młodym zespole, który bić się będzie o play-off. Być może klub w NBA znajdzie sobie w najbliższych dniach Cezary Trybański, dla którego najprawdopodobniej tego typu ofertę będą mieli jego agenci. Walczący w lidze letniej o miejsce w NBA Szymon Szewczyk (Milwaukee Bucks) i Zbigniew Białek (Los Angeles Lakers) marzenia o najlepszej lidze świata odłożyli co najmniej na rok.
Ważną zmianą w nowym sezonie NBA jest dojście 30. zespołu - Charlotte Bobcats. Po przeniesieniu drużyny Hornets z Charlotte do Nowego Orleanu komisarz NBA bardzo walczył o powrót ligi do Północnej Karoliny, skąd wywodzą się co najmniej trzy symbole koszykówki - uniwersyteckie zespoły Duke i North Carolina oraz Michael Jordan. Udało mu się, choć zespół Bobcats na razie zapowiada się na najsłabszą ekipę ligi, może nawet najsłabszą w historii NBA (do pobicia jest wynik 9-73 zespołu Philadelphia 76ers z początku lat 80.).
30 zespołów pozwoliło na nowy podział ligi na dywizje, których jest teraz sześć, a nie cztery. Ma to znaczenie dla liczby meczów z poszczególnymi rywalami, gdyż z zespołami ze swojej dywizji gra się najczęściej (co najmniej cztery razy). Takie ustawienie wpływa także na rozstawienie play-off, bo zwycięzcy dywizji mają zagwarantowane - bez względu na liczbę wygranych - miejsce 1-3 w drabince swojej konferencji.
Mecze NBA w Polsce - podobnie jak w poprzednim sezonie - można będzie oglądać w Canal+. Stacja nie przewiduje większych zmian w sposobie pokazywania spotkań. Nadal będą to na ogół dwa mecze w tygodniu. Na początek - już dziś w nocy o godz. 2 - spotkanie Detroit Pistons - Houston Rockets.
Boston Celtics
New Jersey Nets
New York Knicks
Philadelphia 76ers
Toronto Raptors
Chicago Bulls
Cleveland Cavaliers
Detroit Pistons
Indiana Pacers
Milwaukee Bucks
Atlanta Hawks
Charlotte Bobcats
Miami Heat
Orlando Magic
Washington Wizards
Denver Nuggets
Minnesota Timberwolves
Portland Trail Blazers
Seattle SuperSonics
Utah Jazz
Golden State Warriors
Los Angeles Clippers
Los Angeles Lakers
Phoenix Suns
Sacramento Kings
Dallas Mavericks
Houston Rockets
Memphis Grizzlies
New Orleans Hornets
San Antonio Spurs