Dyrektor Tour de France Jean-Marie Leblanc: Mieliśmy szczęście

W Tour de France kolarze muszą przejechać ponad trzy tysiące kilometrów, obligatoryjnie przez Alpy i Pireneje. Kończyć wyścig musimy w Paryżu. Mamy, jak widać, zbyt dużo zobowiązań, aby wyjeżdżać z karawaną Touru tak daleko jak na przykład do Polski - mówi dyrektor Tour de France Jean-Marie Leblanc.

Urodził się w 1944 roku na północy Francji. Kiedy odkrył w sobie żyłkę sportowca, postanowił najpierw spróbować sił w najbardziej popularnej dyscyplinie w regionie - piłce nożnej. - Byłem zerem - wspomina krótko swoją przygodę z futbolem. Postawił na niemniej popularne na północy kolarstwo. Odniósł kilka zwycięstw jako amator, a jako zawodowiec dwukrotnie ukończył Tour de France. Przez dwa lata studiował ekonomię na katolickim uniwersytecie w Lille, ale w końcu postawił na swoją prawdziwą pasję - dziennikarstwo sportowe. Zajmował się siatkówką, koszykówką, piłką ręczną, boksem, ale przede wszystkim kolarstwem. Tour de France przejechał aż 30 razy, ale w trzech różnych rolach. Dwukrotnie jako zawodowy kolarz, 12-krotnie jako dziennikarz najpierw gazety "Le Voix du Nord", a potem "L'Équipe" i 16-krotnie jako dyrektor Tour de France. Krzysztof Wyrzykowski, obecnie komentator kolarski Eurosportu i TVP pracujący wiele razy wraz z Leblankiem w "L'Équipe", mówi o wystroju gabinetu dyrektora Tour de France: - Nie ma tam zdjęć żadnego kolarza. Jest tylko jedna niepozorna fotografia. Papieża składającego wizytę w więzieniu Ali Agcy.

Olgierd Kwiatkowski: Dlaczego wybrał Pan tę fotografię do swojego gabinetu?

Jean-Marie Leblanc: Żywię wielki szacunek dla Papieża. A ta fotografia ma dla mnie ogromnie znaczenie symboliczne. Silnie oddziałuje na takiego człowieka jak ja. Mówi o przebaczeniu. Co to znaczy, widać w oczach Ali Agcy.

Jest Pan pierwszy raz w Polsce?

- Nie, byłem trzy lata temu. Obejrzałem jeden etap Wyścigu "Solidarności", który kończył się w Częstochowie. Oczywiście odwiedziłem Jasną Górę. To również było celem mojej podróży.

A co jest powodem Pana wizyty w tym roku?

- Od wielu lat na Tour de Pologne zapraszał mnie mój przyjaciel Czesław Lang. Nie tylko on. Wielu dyrektorów sportowych grup zawodowych mówiło mi o zaletach tej imprezy. Nawet w dniu przyjazdu do Polski na lotnisku w Kopenhadze spotkałem naszego kolarza Florenta Brarda. Powiedział mi, że jedzie już czwarty raz do Polski na ten wyścig i zawsze chętnie tu przyjeżdża.

I co Pan sądzi o tym wyścigu po jego krótkich oględzinach?

- Widziałem już Wyścig Pokoju, a mój współpracownik - Wyścig dookoła Słowacji. Tour de Pologne rozwinął się najszybciej z imprez w tym regionie. To duża zasługa Czesława Langa. On zbiera owoce tego, że przez tyle lat ścigał się we Włoszech i Francji. A w tych dwóch krajach najlepiej organizuje się kolarskie wyścigi. Lang to widział i wprowadza to teraz w życie.

Czy są jakieś szanse, aby Tour de France ruszył kiedyś z Polski?

- Szczerze mówiąc, żadne. Mieliśmy oferty z Moskwy, Pragi, Wysp Kanaryjskich, Kanady. Jesteśmy w pewien sposób ograniczeni. Tour musi rozegrać się w 23 dni, z tego dwa dni muszą być przeznaczone na odpoczynek dla kolarzy, doliczmy do tego krótki prolog. W Tour de France kolarze muszą przejechać ponad trzy tysiące kilometrów, obligatoryjnie przez Alpy i Pireneje. Kończyć wyścig musimy w Paryżu. Mamy, jak widać, zbyt dużo zobowiązań, aby wyjeżdżać z karawaną Touru tak daleko jak na przykład do Polski. Owszem, starty w Belgii, Niemczech, Holandii czy nawet w Danii są możliwe.

A ile miast zgłosiło się w tym roku do organizacji etapów w Tour de France?

- Mieliśmy około 90 propozycji na miasta etapowe. Natomiast na rozpoczęcie wyścigu kilka rzeczywiście zaskakujących, jak z Quebecu w Kanadzie czy z Florencji we Włoszech i z Wysp Kanaryjskich.

Wspomina Pan często, że kolarstwo za kilka lat się zglobalizuje. Czy wobec tego, aby przyśpieszyć ten proces, nie można by jednak rozpocząć największego wyścigu świata właśnie w Polsce?

- Ale mówię o globalizacji kolarstwa, a nie Tour de France. Aby je spopularyzować na świecie, należy organizować wyścigi narodowe w innych krajach, nieznanych jeszcze dla tej dyscypliny. Na przykład w państwach nadbałtyckich, Skandynawii albo w Wielkiej Brytanii. W tym roku znowu rusza wyścig Dookoła Wielkiej Brytanii. To dobra wiadomość. Zresztą popularyzacja kolarstwa to nie tylko sprawa nowych wyścigów, ale również nowych mistrzów w nowych krajach. Również w Polsce, gdzie wielki, odnoszący sukcesy kolarz pociągnąłby za sobą całą falę następnych.

Czy kolarstwo bardzo się zmieniło od czasu, kiedy rozpoczął Pan pracę jako dyrektor Tour de France 15 lat temu?

- Myślę, że w trzech aspektach: unowocześniło się, umiędzynarodowiło i sprofesjonalizowało. Zapewnił to rozwój telewizji i jej technik. A kolarstwo to dyscyplina najbardziej telewizyjna ze wszystkich. Nie ogranicza jej stadion, basen czy kort tenisowy. Walka zawodników odbywa się na otwartej przestrzeni - w upale, deszczu, czasami śniegu. A wokół kolarzy widzimy niesamowite pejzaże z ich detalami - rzekami, zamkami, pałacami, katedrami, kościołami. Etapy wygrywają zawodnicy z wielu krajów i ze wszystkich kontynentów.

Tylko telewizja zapewniła sukces Tour de France?

- Nie tylko. Mieliśmy szczęście, że przyszło nam organizować najstarszy wyścig narodowy na świecie. Poza tym rozgrywany jest w lipcu, kiedy ludzie są na wakacjach. Dzięki temu na trasie ogląda go setki tysięcy ludzi. Na przykład Vuelta przeżywa kryzys. Tam nie ma tak wielkiego zainteresowania, tylu widzów na trasie. Po pierwsze jest młodsza, a Hiszpania oferuje mniejsze możliwości wizualne niż Francja. Tam jest dużo prostych dróg. Etapy są nieco nudniejsze. Francja ma to szczęście, że drogi są bardziej skomplikowane. Jest dużo zakrętów, mało prostych odcinków. No i jeszcze jedna rzecz - Vuelta rozgrywana jest we wrześniu.

Tak jak Tour de Pologne. Nie wróży więc Pan sukcesu polskiemu wyścigowi?

- Nie znam jeszcze tak dobrze waszego kraju. Widziałem tylko jeden etap. Ale muszę stwierdzić, że to kraj bliższy Francji niż Hiszpanii. Tu jest dużo lasów, rzek, zabytków. Drogi są bardziej kręte. To dobre dla telewizji.

Wracając do Tour de France - nie obawia się Pan, że zdecydowane zwycięstwa Lance'a Armstronga zaszkodzą temu wyścigowi?

- Ten wyścig miał już wielu takich mistrzów. W przeszłości wygrywali go pięciokrotnie Jacques Anquetil, Eddy Merckx, Bernard Hinault. W latach 90. Miguel Indurain zwyciężył pięć razy z rzędu, a był innym kolarzem niż Armstrong - defensywnym, który nigdy w górach nie atakował. Zapewniam więc, że Tour de France poradzi sobie również z takimi kolarzami jak Armstrong, zwłaszcza że on jeździ widowiskowo, ofensywnie. Myślę, że to telewizja i dziennikarze szukają nowych mistrzów. Co jest rzeczą naturalną i stąd takie wątpliwości.

A doping nie zniszczy Touru i w ogóle kolarstwa?

- Jeżeli postawiłby Pan to pytanie po aferze Festiny w 1998 roku, odpowiedziałbym: "Tak istnieje ryzyko, że kolarstwo zapłaci za to ogromną cenę, może zostanie zniszczone". Ale dziś widzę, że następstwa afery Festiny są wbrew pozorom pozytywne. Powstała Światowa Agencja do Walki z Dopingiem. MKOl przeznaczył na to dużo pieniędzy. Rządy krajowe, szczególnie we Francji i Włoszech, zaostrzyły prawo antydopingowe. One też niedługo będą na walkę z dopingiem przeznaczać duże pieniądze. W przyszłym roku Agencja stworzy ład dopingowy. Powstanie jedna lista środków dopingowych dla wszystkich dyscyplin. Będą obowiązywać takie same procedury i sankcje. To właśnie konsekwencja afery Festiny. Jestem bardziej optymistą niż pesymistą.

A czy jest Pan optymistą, jeśli chodzi o reformę kolarstwa i wprowadzenie cyklu wyścigów ProTour, w którym oprócz Pana wyścigu będzie się znajdować także Tour de Pologne?

- Idea i cel ProTour jest właściwa. Kolarstwo potrzebuje nowych, dobrych wyścigów. Nie chciałbym, żeby Tour de France był lokomotywą, która ciągnie całe kolarstwo. Musi być najlepszym wyścigiem z najlepszych. I mam nadzieję, że tak będzie. Ale dyrektorzy wyścigów, w tym i Czesław Lang, postulowali, aby w każdym wyścigu uczestniczyło 16-18 najlepszych drużyn, do których dołączyłyby te, które otrzymały dzikie karty, czyli w Tour de France grupy francuskie, a w Tour de Pologne polskie. Przewodniczący UCI Hein Verbrughen zdecydowa, że gwarancje startu w takich wyścigów ma 20 najlepszych drużyn, i to przez cztery lata. Wolał dać satysfakcję zawodowym ekipom niż organizatorom. My protestowaliśmy, ponieważ to zwiększy liczbę zespołów - będzie ich minimum 23 - a co za tym idzie, także koszty.

Czy może Pan wymienić trzech najlepszych polskich kolarzy w historii?

- Pierwszy to Ryszard Szurkowski, który tak udanie rywalizował na jednym z etapów wyścigu Paryż - Nicea z Merckxem. Drugi to Lech Piasecki, jednodniowy lider Tour de France, a trzeci to Czesław Lang, który przez tyle lat utrzymywał się na topie we włoskich grupach i był świetnym pomocnikiem Francesco Mosera.

A Zenon Jaskuła, który wygrał etap Tour de France i zajął w nim trzecie miejsce?

- Nie. Jaskuła dobrze ścigał się przez rok, dwa Lang przez 10-12 lat. To istotna różnica.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.