Rozmowa z Jarosławem Araszkiewiczem, trenerem Warty Poznań

Dwa punkty w czterech pierwszych meczach ligowych, porażka w Pucharze Polski, żadnej strzelonej bramki - Warta Poznań fatalnie rozpoczęła nowy sezon. W dwóch ostatnich meczach ?Zieloni? zadziwili wszystkich: wygrali z Unią w Tczewie aż 6:0, a na własnym boisku rozgromili Lechię Gdańsk 5:1.

Krzysztof Piech: Chyba trochę odetchnęliście?

Jarosław Araszkiewicz: - Nie, bo chcieliśmy pobić rekord Guinnessa, ale zabrakło dwóch bramek (śmiech). Poważnie mówiąc, ten wrzód musiał kiedyś pęknąć. Trochę przykro, że padło akurat na Unię Tczew, która dostała "szóstkę", a jeszcze kilka bramek mogło wpaść. Z Lechią nie zagraliśmy już tak ładnie i konsekwentnie, może z powodu zmęczenia, ale co mieliśmy strzelić - strzeliliśmy. Nic, tylko się cieszyć.

To dlaczego wcześniej nie mogliście zdobyć gola?

- W drużynie jest dziesięciu nowych ludzi, więc nic dziwnego, że nie wszystko od początku "iskrzyło". W pierwszym meczu, z rezerwami Lecha, zagraliśmy słabiej, ale przynajmniej stwarzaliśmy sytuacje. Z TKP Toruń mieliśmy wygrać, a przegraliśmy. Nie robiłem z tego tragedii, ale mocno się wtedy zastanawiałem, co będzie dalej? W Kołobrzegu sędzia nas "skręcił", chociaż znów mieliśmy okazje bramkowe. W końcu przyszedł mecz z Chemikiem Bydgoszcz. Tylko w pierwszych 20 minutach powinno paść pięć bramek, a potem kolejne.

Po meczu z Chemikiem wszyscy byliśmy "zdołowani". Wszedłem do szatni i powiedziałem, że złożyłem rezygnację, ale menedżer jej nie przyjął. Bo to ja jestem menedżerem (śmiech). Chłopcy trochę się rozchmurzyli.

Co jeszcze mówił Pan w szatni swoim graczom?

- Wiem, jaki mam zespół, wiem, jaka drzemie w nim siła. Większość zawodników to gracze dobrze znani w Wielkopolsce z boisk III i II ligi. Miałem do nich pretensje, bo gra nie wyglądała tak, jak to sobie wyobrażałem.

Ale w końcu przyszedł moment, gdy zaczęli strzelać. Sam nie spodziewałem się, że mogą w cztery dni strzelić aż 11 bramek. Dziś chętnie rozdzieliłbym te gole na wszystkie wcześniejsze spotkania - zupełnie inaczej wyglądałaby nasza sytuacja w tabeli.

Sukces rodzi się w bólach. Chłopcy zrozumieli, że nazwiska same nie grają, że tydzień na treningach jest po to, żeby się pokazać z jak najlepszej strony. Niech świadczy o tym fakt, że tak doświadczeni zawodnicy, jak Tomek Rybarczyk, Tomek Lewandowski czy Jasiu Niedźwiedź, siedzą na ławce.

Przyszedł Pan do Warty na początku lipca. Może nie byłoby tak słabego początku ligi, gdyby miał Pan więcej czasu na przygotowania?

- Źle się stało, że Warta przegrała finał okręgowy Pucharu Polski z Victorią Września. To spowodowało, że na szczeblu centralnym zespół musiał grać w rundzie przedwstępnej z Rakowem Częstochowa. Na przygotowania miałem dwa tygodnie i nie wiedziałem, czy brać się do pucharu, czy od razu szykować drużynę na ligę. Postawiłem na puchar i to był błąd. Może za szybko chciałem zrobić sukces. Dopiero wtedy przestawiliśmy tryb przygotowań na ligę. Dziś to zaczęło procentować.

To o co będzie grać Warta w tym sezonie?

- Na pewno nie powiem, że naszym celem jest środek tabeli. Takie deklaracje mnie nie bawią. Zobaczymy, na razie ruszyło się coś w naszej grze. W najbliższej kolejce faworyci grają między sobą, potracą punkty, a ja po cichutku przygotowuję zespół, by znów walczyć o zwycięstwo. Nie mogę obiecać, że rozgromimy Mieszka Gniezno. Jeśli nadarzy się okazja, to zrobimy wszystko, by przywieźć stamtąd punkty.

Wszyscy mówią, że Warta strzela teraz mnóstwo bramek, a skoro Gniezno jest ostatnie w tabeli, to mecz skończy się pogromem. Tak wcale nie musi być. Mieszko też się może w końcu przełamać.

Ale cały czas chcemy walczyć o pierwszą trójkę, bo wiem, że takie są możliwości tego zespołu. Najważniejsze to nie tracić zbyt wielu punktów do lidera po rundzie jesiennej, bo wtedy będziemy mieli o co grać wiosną. Zimą pewnie dojdzie do roszad w składzie: mamy pięciu-sześciu bardzo zdolnych juniorów i trzeba ich zacząć wprowadzać do pierwszego zespołu. W końcu po co kupować zawodników, skoro wychowankowie mogą już za dwa-trzy lata ciągnąć ten wózek?

A jak klub wygląda obecnie pod względem organizacyjnym?

- Już kiedy graliśmy w Tczewie, słyszeliśmy opinie, że Warta to klub coraz bardziej poukładany. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której piłkarz, którego ściągnąłem, powie, że Araszkiewicz go oszukał. Zawodnicy regularnie dostają pieniądze. Może nie od razu całą kwotę, ale dostają. Zależy mi, by nazwisko moje i nazwiska działaczy z nowego zarządu były dobrze postrzegane. Chcemy być dobrze kojarzeni przez osoby i firmy, które chcą współpracować i pomagać nam finansowo, a przecież w przeszłości w tym klubie nie zawsze dobrze traktowało się drobnych sponsorów. Chcemy też z nimi rozmawiać, by podpowiadali nam, co jeszcze można w klubie ulepszyć.

To dlatego młodzi piłkarze z regionu garną się do Warty?

- Nie odrzucam żadnej propozycji z zewnątrz, ale chciałbym, żeby Warta była postrzegana jako taki... neutralny klub. Zależy mi na dobrych kontaktach z Lechem - bo wiadomo, że kibicuję temu klubowi. Chciałbym, by dobrze układała się współpraca z Amicą Wronki, Groclinem Grodzisk Wlkp. czy nawet klubami niższych lig, jak Promień-Remes Opalenica, by była wymiana zawodników i wzajemna pomoc. Zależy mi, żeby zostać w Warcie na dłużej, stworzyć tu rodzinną atmosferę. Z tego powodu namawiam mojego asystenta Czesia Owczarka, by zdobył uprawnienia trenerskie, w końcu on też jest Warciarzem.

Grałem kiedyś w Grodzisku w drużynie piłkarzy niechcianych nigdzie indziej. I Warta może też być takim klubem, tyle że znacznie młodszym. Tylko to muszą być gracze, którzy będą chcieli grać dla Poznania.

Sami też wypożyczyliście piłkarzy do innych klubów.

- Bo ta współpraca powinna działać w dwie strony. Po co młodzieżowcy mają u mnie siedzieć na ławie, skoro mogą grać gdzieś indziej. Oddaliśmy Łukasza Kubzdyla do Wełny Rogoźno i Mariusza Piotrowskiego do Mieszka Gniezno i obaj są z tego bardzo zadowoleni. Ale przecież ich nie skreślam i może wiosną wybiegną na boisko w pierwszym składzie Warty?

Czym różni się praca w rezerwach Lecha od samodzielnego prowadzenia Warty?

- Wprowadziliśmy zespół rezerw do III ligi. Kilka lat się to nie udawało, a ja znalazłem porozumienie z zawodnikami i daliśmy radę. Niektórzy mówią: "A bo miał Zbigniewa Wójcika i innych graczy z pierwszej drużyny". A ja po prostu rozmawiałem z piłkarzami po partnersku i każdy wykonywał swoją pracę w 100 proc.

Ale przyszedł czas, gdy postanowiłem zrobić coś samodzielnie. Namówili mnie do przejścia bracia Robert i Maciej Jankowiakowie z firmy Redbox oraz pan Alfred Jerszyński z firmy Reflex. Po dwóch miesiącach nie jest najgorzej. Porządkujemy finanse, szkoda, że w lidze zgubiliśmy kilka punktów...

W rezerwach praca jest inna. Drugi zespół powinien grać w takim samym ustawieniu jak pierwszy. Decydujący głos ma trener pierwszej drużyny i to jest normalne. Najpierw zaczęła tak grać Wisła, teraz to samo dzieje się w Lechu. Bo rezerwy są po to, by piłkarze się w nich ogrywali. A wiadomo, że do II ligi i tak nie mogą awansować.

Mam wyższe cele niż ogrywanie piłkarzy, tylko czy mi się uda? Zbigniew Boniek nie sprawdził się jako trener i mnie też może to spotkać. Nie będę robił z tego tragedii. Na pewno zostanę przy piłce, jeśli nie na ławce trenerskiej, to jako menedżer albo marketingowiec.

Ma Pan w sobie dużo pokory...

- Życie mnie tego nauczyło. Rozpoczynając swoją przygodę (bo karierę to zrobił Boniek) piłkarską, po kolei przechodziłem wszystkie stopnie: C-klasa, B-klasa, A-klasa itd. Dlatego przygodę trenerską też chcę zacząć od niższego pułapu. Mam znajomych, którzy jako trenerzy szybko przeszli z III ligi do ekstraklasy, przegrali dwa-trzy mecze i słuch o nich zaginął. Ja wolę iść inną drogą.

*Jarosław Araszkiewicz - ma 39 lat, jest jedną z legend poznańskiego Lecha. Jako piłkarz "Kolejorza" cztery razy zdobywał mistrzostwo Polski, raz sięgnął po Puchar Polski, rozegrał wiele meczów w europejskich rozgrywkach. Grał też m.in. w Legii Warszawa, Pogoni Szczecin, Dyskobolii Grodzisk Wlkp., klubach z Turcji, Niemiec, Izraela. W zeszłym sezonie zadebiutował jako trener - prowadził IV-ligowe rezerwy Lecha.

Copyright © Agora SA