Rozmowa z Moniką Pyrek, czwartą tyczkarką w Atenach

OLIMPIADA. Jechała po olimpijski medal. Przeciętny wynik 4,55 m dał jej w Atenach miejsce tuż za podium. - To moja życiowa porażka - mówi Pyrek, której rekord życiowy jest o 12 cm lepszy.

Bez wątpienia wtorkowy nocny konkurs skoku o tyczce kobiet w pełni zasłużył na miano olimpijskiego finału. Dramaturgii, napięcia i zwrotów akcji nie powstydziłby się scenarzysta sensacyjnego filmu. Radość złotej medalistki Rosjanki Jeleny Isinbajewej (z nowym rekordem świata 4,91 m) i "brązowej" Polki Anny Rogowskiej (4,70) mieszały się ze łzami porażki Moniki Pyrek (tylko 4,55) i wymuszonym uśmiechem "srebrnej" Swietłany Fieofanowej (4,75).

Ten konkurs mógł wyglądać zupełnie inaczej, ale doskonale panująca nad emocjami i silna psychicznie Isinbajewa rozbiła konkurentki pokerowymi zagraniami i przenoszeniem wysokości. Rosjanka zrobiła to, czego nie potrafiła Pyrek - umiała zaryzykować. To już drugie czwarte miejsce szczecińskiego sportowca w Atenach. Poza podium znalazł się też wioślarz Marek Kolbowicz.

Aleksandra Warska: Po konkursie byłaś załamana. Pojawiły się spekulacje, że to koniec twojej tyczkarskiej kariery.

Monika Pyrek (MKL Szczecin): Nigdy nie powiedziałam, że to koniec skakania. Czwarte miejsce faktycznie nie jest dla mnie sukcesem, choć przed igrzyskami mówiłam, że pozycja poniżej piątej będzie życiową porażką. Zamierzam dokończyć ten sezon i wystartować w trzech zaplanowanych jeszcze konkursach. Na pewno trudno mi będzie zacząć skakać na początku nowego sezonu, ale nie robiłam w życiu nic innego i na pewno nie przestanę nagle skakać. Nadal zamierzam trenować z moim trenerem. Nawet nie dopuszczam myśli o rozstaniu się z nim. Przede mną mistrzostwa świata i Europy oraz kolejna olimpiada.

Do wysokości 4,55 wszystko szło zgodnie z planem. Po pierwszej zrzutce na 4,65 twoich oczach pojawiła się niemal panika.

- Miałam zbyt mało czasu. Po pierwszym skoku wiedziałam, że tyczka jest za miękka. Na tej wysokości zostałam tylko ja i Islandka. Przed drugą próbą zmieniłam tyczkę. Wzięłam zupełnie nową, najtwardszą, jaką miałam. Jeszcze na niej nie skakałam. Musiałam szybko owinąć taśmą uchwyt. Zrobiło się nerwowo, bo nie było czasu. Od razu musiałam skakać.

Dlaczego nie ryzykowałaś jak Rosjanki i nie przeniosłaś ostatniej próby na wyższą wysokość?

- Przed trzecią próbą na 4,65 trener powiedział, że mam przełożyć na 4,70, ale ja się chyba wystraszyłam. Byłam pewna, że skoczę w trzeciej próbie 4,65. Byłam przygotowana na wyższe wysokości. Zabrakło niewiele. Inne dziewczyny mają więcej szczęścia i nawet jak zahaczą o poprzeczkę, to jej nie strącają. U mnie za każdym razem spada.

Kiedy powrót do kraju?

- Miałam wracać 26, ale wcześniej przełożyłam wylot na 30 sierpnia. Teraz wolałabym już stąd wyjechać do domu. Choć po wtorkowym konkursie spotkała mnie miła sytuacja. Gdy wieczorem wracałam ze stadionu, grupki polskich kibiców, zatrzymywali się i bili mi brawo.

Pierwsza piątka finału

Paweł Bartnik, prezes Zachodniopomorskiego Związku Lekkiej Atletyki i MKL-u Szczecin:

Czwartego miejsca na igrzyskach nie można nazwać tragedią, choć Monika miała w Atenach ogromną szansę na medal. Kiedy w pierwszej próbie Monika zaliczyła 4,55, a Rogowska i Islandka nie, wydawało się, że medal już jest. Gdyby zaliczyła wysokość 4,65 w pierwszej próbie, być może ten konkurs potoczyłby się zupełnie inaczej, bo było tam pełno nieoczekiwanych zwrotów. Zabrakło trochę szczęścia.

Polki potwierdziły, że obok Rosjanek są teraz najlepszymi tyczkarkami na świecie. Amerykanki chyba się już powoli kończą i najbliższe sezony powinny należeć do tej czwórki.

Not. ola

Copyright © Agora SA