Robert Sycz: W Sydney byliśmy bardzo dobrze przygotowani fizycznie i od początku czuliśmy, że jesteśmy mocni. Mieliśmy większą przewagę fizyczną nad przeciwnikami. W Atenach dochodziliśmy z formą ze startu na start w sytuacji, gdy poziom dwójek lekkich z roku na rok jest coraz wyższy. My utrzymujemy mniej więcej podobny, bo w naszym wieku nie da się już zrobić wielkiego postępu, natomiast to reszta świata goni nas i depcze po piętach.
- Czułem to w rękach na przeciągnięciu. Tomek ma jeszcze tendencje do tego, że skraca podjazd (ruch na wózku, przyp. red.), ale w sumie tak trzeba robić - jeśli się nie ma siły, by przeciągnąć, to trzeba to przeciągnięcie wiosłami skrócić. Czułem to. Zgubiliśmy rytm. Najciężej było nam na ostatnich 50 metrach.
- Tomek leżał. Ja do niego powiedziałem, że nie wiem, którzy byliśmy. On był tak zmęczony, że nawet nie reagował. Tablica z wynikami była daleko. Kiedy dojrzałem, że wygraliśmy powiedziałem mu, że jednak jesteśmy pierwsi to go trochę ożywiło. Podniósł się wtedy i cieszyliśmy się ogromnie.
- Najpierw dorwałem się do bardzo dużej i niezdrowej porcji napojów. Opróżniłem trzy półlitrowe butelki wody jeszcze na torze. A gdy wracaliśmy autobusem do wioski wypiłem jeszcze takie same trzy butelki coli. Bezpośrednio po powrocie poszliśmy prosto do stołówki. Zjadłem kawałek pizzy i spróbowałem chińszczyzny.
- To prawda, bardzo lubię, bo na takich się wychowałem. To pojadłem sobie we wtorek po przylocie. Pierogi z kapustą i mięsem u mamy, a wcześniej naleśniki z białym serem i rodzynkami wspaniale przygotowane przez moją żonę. Pewnie, że czasem lubię chwycić kawał porządnego mięsa, ale po tych ostatnich głodówkach, mój żołądek nie jest jeszcze gotowy na mięso.