Legia - Świt 3:1

Do 70. minuty wyglądało, że będzie to mecz przyjaźni. Zaprzeczeniem wszystkich teorii była wczoraj gra Piotra Włodarczyka. Taki mecz zdarza się rzadko. 27-letni napastnik wygrał go Legii sam

Przed meczem uczczono dwie legendy Legii - Lucjana Brychczego (50 lat pracy na Łazienkowskiej) i Jacka Zielińskiego (400. mecz w barwach Legii). Janusz Wójcik, na pamiątkę tytułu mistrza Polski odebranego Legii w 1993 roku, dostał koszulkę z numerem 93. "Włodarowi", który po raz trzeci jest w Legii, wiele jeszcze brakuje, by dorównać Brychczemu lub Zielińskiemu, ale jeśli zawsze będzie grał tak jak wczoraj - ma duże szanse.

Bo Legia zagrała słabo i nerwowo. Atakowała z pasją, ale to była woda na młyn broniącego się wszelkimi dostępnymi środkami - wślizgami, rozpaczliwymi rzutami pod nogi - Świtu. Zespół z Nowego Dworu zagrał tak, że zajmowana przez niego 14. lokata wydała się przynajmniej - mając w pamięci występy paru innych klubów - o kilka za niska. Rozbijanie ataków Legii przychodziło im łatwo. Bo i do większego wysiłku zmuszani nie byli. Nie pozwalali Legii, wyjątkowo wczoraj nerwowej, na nic. Do 27. minuty, tej, która wstrząsnęła Łazienkowską, gospodarze zdołali tylko raz celnie strzelić.

Wtedy jednak Włodarczyk strzelił z wolnego może nie w stylu Lucjana Brychczego albo Leszka Pisza, ale tak, że piłka omal nie rozerwała siatki, a Boris Pesković Bogu może dziękować, że nie został trafiony w głowę.

Radość Legii była tak wielka, jak gapiostwo w następnej akcji. Nie przebrzmiały jeszcze słowa spikera i będących w ekstazie kibiców gospodarzy, gdy padło wyrównanie. A błędów w tej akcji pomoc, obrona i bramkarz Legii narobili więcej niż w trzech poprzednich spotkaniach (Górnik Zabrze, Amica, Wisła Płock), w których bramki nie stracili.

Jeden moment dekoncentracji wystarczył, by na twarzach niektórych pojawiły się uśmiechy przekory. - To kpina, widać, że umówili się na remis. Jaja sobie robią - wątpliwości nie miał w przerwie były piłkarz Legii i reprezentacji Ryszard Milewski. 99 procent ludzi na stadionie kapitalnie jednak niosło Legię swoim dopingiem. Nie pozwalali na chwilę oddechu. Tyle że z minuty na minutę było coraz bardziej nerwowo. Marek Saganowski był jak dziecko we mgle. Zamiast strzelać, próbował podawać. Miotał się w polu karnym, grał źle. Ze skrzydłowych - Tomasza Kiełbowicza i Tomasza Sokołowskiego II - pożytku było niewiele, by nie powiedzieć wcale.

Losy meczu odmienił Radosław Wróblewski. Tuż po wejściu na boisko lewoskrzydłowy rewelacyjnie dośrodkował z prawej nogi. Wprost na głowę tego, którego nazwiska (od piątku) w Nowym Dworze wymieniać chyba nie wolno. Czyli Włodarczyka.

Świt w drugiej połowie - i wtedy, gdy remisował, i gdy przegrywał - nie miał żadnych argumentów. Rzuty rożne nie były zagrożeniem. Rzuty wolne - po nerwowych, nonszalanckich zabawach Boruca i obrońców - także. A kiedy już Piotr Jacek był w polu karnym, sytuację ratował Marek Jóźwiak.

W 87. minucie Włodarczyk, jakby dopiero co wszedł na boisko - po kapitalnym podaniu Aleksandara Vukovicia - uciekł obrońcom Świtu i w polu karnym został powalony przez Borisa Peskovicia. W poprzednich meczach na Łazienkowskiej Saganowski był faulowany w polu karnym przez rywali i za każdym razem sam wykonywał "jedenastkę". Nie trafiła. Włodarczyk takich problemów nie miał. Po rękach Peskovicia, ale jednak - piłka wpadła do bramki.

Legia wydarła, wyszarpała Świtowi trzy punkty. Bez żadnych podtekstów, meczów przyjaźni i układanek. Wygrała, bo miała znakomitego Włodarczyka, który w klasyfikacji najskuteczniejszych zostawił w tyle Saganowskiego, ale Macieja Żurawskiego raczej już nie dogoni. Jesienią Legia też wygrała ze Świtem 3:1. Mecz również był na Łazienkowskiej (Świt był gospodarzem). Ale to była inna drużyna z Nowego Dworu, gorsza o trzy klasy.

A teraz w Legii mobilizacja przed meczami, które mogą dać - prawdopodobnie - jedyne w tym sezonie trofeum. Puchar Polski. We wtorek pierwszy mecz w Poznaniu, rewanż 1 czerwca w Warszawie.

Copyright © Agora SA