Michał Białoński: Mój maraton

W 3 godz. 40 min i 13 s pokonałem 42 km i 195 m. To bez wątpienia mój sukces - amatora, który na bieganie ma czas tylko w weekendy albo po g 21. Choć jeszcze przez kilka dni będą mnie bolały biodra, kolana, stawy skokowe, drugi już występ w Cracovia Maratonie śmiało mogę nazwać biegiem po zdrowie. Bieganie pomaga zmobilizować się w pracy zawodowej...

Nie byłoby tego osiągnięcia bez mojej żony, od której wiele razy usłyszałem: "Dla ciebie bieganie jest ważniejsze niż rodzina", ale jakimś cudem nie zostałem z domu wyrzucony. W podzięce za cierpliwość pokonywałem trasę szybciej, niż mi się mogło marzyć, spieszyłem się do mojego najdroższego tria. Do tego stopnia, że małżonka z synem i córką nie zdążyli zobaczyć mojego finiszu.

Z drugiej strony jednak

trudno nie robić postępów,

gdy zajmuje się tobą fachowiec pokroju Ryszarda Szula. Maczał palce przy sukcesach Roberta Korzeniowskiego, od trzech lat jest ważnym elementem sztabu szkoleniowego Wisły Kraków. W środowisku piłkarskim cenią go wszyscy. Od Henryka Kasperczaka przez Kamila Kosowskiego i Marka Koźmińskiego aż po Franciszka Smudę, który właściwie stracił pracę w Krakowie, bo nie słuchał Szula. Pan Rycho to taki dziwny koleś. Na trzy tygodnie przed maratonem przegonił mnie po bieżni stadionu Wawelu, wyssał mi trochę krwi z palca i z ważną miną stwierdził: "Biegasz na treningach za szybko, ale i tak jesteś w stanie zrobić wynik 3:40". Pomyślałem sobie: bawi się w proroka, czy chce pozbawić pracy wróżkę spod Sukiennic? Teraz już wiem, że Szul po prostu zastosował na mnie i innych maratończykach test swojego przyjaciela Jerzego Żołądzia (tego od Małysza z czasów, gdy wygrywał). Polega na badaniu próbek krwi pobranych z palca przy stopniowo rosnącym zmęczeniu. Można wtedy stwierdzić, w którym momencie mięśniom grozi tzw. zakwaszenie. W moim wypadku okazało się, że dobrze znoszę wysokie prędkości biegu (od 156 uderzeń tętna na minutę wzwyż), a zupełnie mam niedopracowane niskie rejestry (135-140), najważniejsze dla maratończyków.

Dlatego

ostatnie treningi były żółwio wolne

wcale mnie nie męczyły, bardziej nudziły. Ale dzięki nim utrzymałem równe tempo, a na mecie czułem się świeżo jak noworodek. Nie to co rok temu.

Na podstawie testu Żołądzia Szul ustalił mi też prędkość startową na 143 uderzenia serca na minutę.

Właściwie zrozumiałem, co to jest "być w gazie". Po przebiegnięciu 30 km czekałem na nadchodzący w tym okresie kryzys. Zaraz mi się zrobi ciemno przed oczami, a wewnętrzny głos zacznie kusić do zaprzestania biegu - myślę sobie, ale zamiast słabości nogi mnie niosą do przodu. Przyspieszam do momentu, gdy widzę tętno 165. Wtedy zwalniam do 150.

Rok temu na pierwszej pętli wlokłem się jak pociąg relacji Chabówka-Nowy Sącz (teraz już nie kursuje), głowiłem się, jak tu uniknąć kompromitacji w postaci zdublowania przez czarnoskórych biegaczy. Tym razem nie było mowy o hańbie.

Pomagała mi też inna ważna postać rodzimej lekkoatletyki - wiceprezes PZLA, znakomity biegacz długodystansowy, Edward Stawiarz. On wytłumaczył mi, że nie należy oddychać tylko nosem: "Redaktor biega z zaciśniętymi zębami, można się udusić. W maratonie trzeba dostarczyć organizmowi jak najwięcej tlenu, tylko sprinterzy mogą biegać na tzw. długu tlenowym z zamkniętymi zębami". Faktycznie, głębokie oddychanie na trasie pomogło mi uniknąć zadyszki.

Stres przedstartowy

złapał mnie o godz. 21 w przeddzień maratonu. Nie mogłem usnąć. Gdy już się udało, z zimnym potem na czole zerwałem się, gdy dotarło do mnie dzienne światło. "Zaspałem, nie usłyszałem budzika, może być nawet po dziewiątej" - zmartwiałem przerażony, że kilkumiesięczne przygotowania pójdą na marne. Była 7.15. Budzik miał się odezwać dopiero za kwadrans. Kłopoty z uruchomieniem stopera w sport-testerze to kolejny syndrom nerwówy. Idę po ratunek do samego mistrza Roberta Korzeniowskiego. - Z chęcią bym ci pomógł, ale to poprzednia wersja polara, ja mam już nową i jak się tę twoją obsługuje, całkiem zapomniałem - rozłożył ręce najlepszy chodziarz świata. Udało mu się wyłączyć tylko denerwujące pikanie. Dopiero Szul wybawił mnie z opresji.

Ostatnie sekundy przed startem. Red. Włodzimierz Szaranowicz z tłumem odliczają już, a ja zauważam, że rozwiązał mi się but, na który kiepsko założyłem chipa. Na szczęście korekta błędu zajęła mi siedem sekund. Gdy krzyknęli: "Trzy - dwa - jeden - start", mogłem wybiec. Próbowałem trzymać się 10 m za Robertem: - Nastawiam się na 4.40 na kilometr, więc jeśli komuś odpowiada takie tempo - zapraszam - mówił przed startem "Korzeń". Skorzystałem z zaproszenia, ale pod Wawelem uznałem, że dla mnie to za wysokie tempo. I sylwetka Roberta stopniowo stawała się mniejsza.

Kibiców na całej trasie

nie było tak wiele, jak rok temu, ale za nieobecnych nadrabiał pogodny i wszędobylski (widziałem go w pięciu punktach trasy!) 50-, może 60-latek. Miał tyle energii, że bez przerwy krzyczał: "Heja! Heja!". Pobudzał na tyle skutecznie, że niektórzy biegacze odpowiadali mu równie radosnym: "Heja!". Co 5 km podawano nam nie tylko wodę, ale przede wszystkim napoje energetyzujące. Przy optymalnej temperaturze (12-15 stopni) i dość silnym wietrze organizm nie wymagał schłodzenia, lecz doładowania.

Sympatyczną pięcioletnią kibickę zauważyłem w oknie kamienicy przy ul. Prusa. Ledwie rozbudzona, jeszcze w piżamie, zamiast oglądać kreskówki w telewizorze, wolała okrzykami i klaskaniem dodawać otuchy maratończykom.

Ruszyłem na trasę z bananem. Posiliłem się nim po 40 min od startu. Liczyłem, że przynajmniej co 10 km będzie punkt żywieniowy. Był, ale tylko z pomarańczami. Bałem się, że rozregulują mi żołądek, i zamiast spieszyć do mety, będę biegł do gęsto rozmieszczonych na trasie latryn. Pomarańczą orzeźwiłem się dopiero na 2 km przed metą.

Kryzysu nie miałem. Raz mnie tylko naszły smutne myśli, gdy musiałem odpuścić grupkę biegaczy MCKiS KB Jaworzno (moje tętno niebezpiecznie rosło). Pomyślałem wtedy o pierwszym maratończyku. Nie masz prawa narzekać. On dobiegł, a miał na sobie ciężką zbroję zamiast lekkich butów firmy New Balance i odzieży z New Lne, nie wspominając już o testerze czy punktach żywieniowych - powiedziałem sobie, i tętno wróciło do normy.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.