Rozmowa z Wojciechem Krajewskim, trenerem Ostromecka/Astorii

- Jestem ostatnim polskim trenerem, który zdobył mistrzostwo kraju - mówi szkoleniowiec koszykarzy Ostromecka/Astorii Wojciech Krajewski. Ten tytuł wywalczył sześć lat temu z Mazowszanką Pruszków. Teraz zapowiada sukcesy w Bydgoszczy

Wojciech Borakiewicz: A propos sukcesów. Za medal z włocławskimi koszykarzami otrzymał pan 9 lat temu od naszej "Gazety" Feliksa, nagrodę dla ludzi sukcesu. Stoi gdzieś jeszcze na półce?

Wojciech Krajewski: Jest i to ciągle na eksponowanym miejscu, ale nie u mnie, tylko u córki. Bardzo spodobała się jej figurka tego pana w kapeluszu z napisem "Gazeta Wyborcza" i postawiła go u siebie w pokoju, w Poznaniu

W 1997 roku wywalczył pan z Mazowszanką mistrzostwo Polski...

- Od tego czasu te moje schody kariery zaczęły się trochę plątać. Trochę chyba z mojej winy, bo po tym złotym medalu z Pruszkowem niepotrzebnie dałem się omamić Noteci Inowrocław i przeszedłem do tego klubu. Gdybym wtedy poczekał i nie zgodził się od razu na propozycję Noteci, dostałbym do prowadzenia zespół z górnej półki ekstraklasy.

Feliks znaczy szczęśliwy. Przyniesie pan trochę szczęścia koszykarzom Ostromecka/Astorii?

- Niektórzy mi zarzucają, że jestem słabym fachowcem, ale mam dużo szczęścia i dlatego wygrywam.

Kto tak mówi?

- Głównie ci, którzy nie chcą mnie zaangażować. Jedno drugie wyklucza. Można być świetnym fachowcem, nie mieć szczęścia i nie osiągnąć niczego. Ale można też być szczęściarzem, słabym fachowcem i też do niczego nie dojść.

Na pewno przed przyjęciem propozycji pracy w Bydgoszczy analizował pan przyczyny niepowodzeń koszykarzy Ostromecka/Astorii. Czego brakowało temu zespołowi - szczęścia, umiejetności, a może jeszcze innych rzeczy?

- Nie chciałbym tego robić, bo ta analiza należy do Saszy (Aleksandra Krutikowa, poprzedniego trenera, przyp. red.). Ja jednak patrząc z boku przed sezonem, zastanawiałem się nad niektórymi posunięciami personalnymi i myślałem, że może to wszystko jednak nie działać. I to się spełniło. To niepowodzenie nie wpływa jednak na moją opinię, że Sasza jest bardzo dobrym fachowcem. Taki już jest nasz los, że trzeba na ławce trenerskiej zamienić kolegę. Mój poprzednik proponował drużynie pewien styl gry, ja preferuję inny. Koszykówka rządzi się niby jednakowymi zasadami gry, ale każdy szkoleniowiec ma swoją filozofię, którą w te zasady wpisuje.

Jaka jest więc pańska filozofia?

- Żaden trener jej przecież nie zdradzi. To jest jednak pewna tajemnica. Musi ją spróbować odkrywać mój rywal, szkoleniowiec prowadzący przeciwny zespół. Mogę jedynie zdradzić, że lubię szybką grę, a kontratak jest dla mnie najładniejszym elementem gry w koszykówkę. Sam wprawdzie gram w szachy, ale szachów na parkiecie nie lubię.

Rzeczywiście w niedzielnym meczu z Czarnymi Słupsk zobaczyliśmy tyle kontrataków bydgoszczan, jak w kilku ich meczach ligowych razem wziętych. To już efekt pańskich treningów?

- Podczas pierwszego spotkania z zespołem wyłożyłem swoje credo. Uważam, że moja filozofia koszykówki jest dla zawodników łatwiejsza do przyjęcia. To prostsze niż wcielanie w życie schematów gry, których trzeba się nauczyć. Schematy zabijają osobowości sportowców. Trzeba w nie wcisnąć graczy i przez to oni często nie pokazują tego, co w nich najlepsze. Kiedy ja mam zawodnika, który umie np. rzucić za trzy, to szukam dla niego takich pozycji w meczu, dopasowuję tak taktykę, by ten jego atut najlepiej jak tylko można wykorzystać. Staram się wkomponować i wykorzystać dla drużyny to, co każdy z moich zawodników ma najlepszego.

Pański pierwszy mecz, niedzielne towarzyskie spotkanie z Czarnymi Słupsk obserwowało dwa tysiące ludzi. Zaskoczyło to pana?

- Zaskoczyło? To mało powiedziane. Byłem widokiem tych ludzi zafascynowany. Ale jak się uda zrealizować koncepcje, które ostatnio z dyrektorem Słabęckim się nam urodziły, hala będzie wypełniona w komplecie.

Jakież to pomysły?

- Co ściąga widzów na trybuny? Atrakcyjność widowiska, które tworzą dobre nazwiska w składzie i przede wszystkim zwycięstwa. Te dobre nazwiska już przecież są, a będą nowi zawodnicy.

Fani chyba już wierzą, że przyniesie pan szczęście zespołowi, bo już w niedzielę kilkakrotnie z sympatią skandowali pańskie nazwisko.

- Na razie im się nie naraziłem. Z tym się liczę, że jeśli jednak przegram jakiś mecz np. taki jak ze Startem Lublin, to pójdzie na karb szkoleniowca. Z tym się już pogodziłem. Zwycięstwo to zasługa wszystkich. Porażka ma tylko jednego ojca - trenera. Jestem starym wygą i zdążyłem do tego przywyknąć.

Zespół jest w trakcie przebudowy. Jako nowy szkoleniowiec musi pan zdecydować o głębokości tych zmian.

- Robimy je tylko po to by wzmocnić zespół. Przyjdą tylko tacy koszykarze, którzy będą lepsi od tych, co już grają. Kto odejdzie? W takiej sytuacji jest Andriej Kriwonos i Sasza Kul. Ta dwójka niestety nie jest sprawna. Andriej jest po kontuzji ścięgna Achillesa i to już zauważyłem na treningach. Widać, że na początku zajęć on kuleje, a dopiero w trakcie zajęć ta noga dochodzi do siebie. Natomiast Kulowi mogłem tylko uścisnąć dłoń, bo nie uczestniczył w żadnym z treningów. W jego przypadku opinie lekarzy są jednoznaczne. Ten człowiek powinien się najpierw wyleczyć, a potem dopiero grać.

A Rusłan Bajdakow?

- Nieźle spisał się w spotkaniu z Czarnymi. Przemawia za nim dobra motoryka. Udanie kończył ze słupszczanami kontrataki. Pokazał ładne bloki. Jeśli dalej będzie tak dobrze pracował, pozostanie w zespole

Czy po meczu ze słupszczanami może już pan powiedzieć, że któryś z próbowanych zawodników zostanie w klubie?

- Spotkanie z Czarnymi pokazało, że pewne ich umiejętności przydadzą się zespołowi. O jednym z pewnością już myślimy, żeby go zostawić w zespole. To Jurkunas. To gracz potrzebny i sprawdzony już przez warszawską Polonię. W Albie Berlin, gdzie grał poprzednio zwolniono go z uwagi na jakiś uraz, ale zostanie dokładnie przebadany przez naszego lekarza. Obecnie niezbędny jest jeszcze drużynie środkowy. Jeśli wszystko się uda, będzie to zawodnik zza oceanu.

Praca w Bydgoszczy to już trzecia posada trenera Wojciecha Krajewskiego w naszym regionie...

- Najpierw był Włocławek. Tam przyjechałem po dwuletniej przerwie w trenerskiej pracy. Odszedłem sam z ławki Lecha Poznań, niejako namaszczając na mojego następcę Gienia Kijewskiego. Sam zająłem się dyrektorowaniem w klubie. Za moich czasów we Włocławku nie było wtedy takich pieniędzy, ale sukcesy z wicemistrzostwem Polski i brązowym medalem przyszły. Mam jeszcze taką satysfakcję, że jestem najdłużej pracującym trenerem Anwilu w ekstraklasie. Dogoni mnie Andrej Urlep, jeśli się utrzyma jeszcze trzeci sezon.

W Inowrocławiu pracowałem dwa lata. Mógłbym dłużej, ale klub miał i ma do tej pory wobec mnie zaległości finansowe. Potem zacząłem pełnić rolę strażaka. Szedłem gasić pożary w zespołach, którym nie szło. Tak było w Tarnowie i potem w Pogoni Ruda Śląska.

Pamiętam, że w momentach swoich największych sukcesów, zawsze zakładał pan czerwoną marynarkę. Ma ją pan jeszcze?

- Mam i obiecuję, że założę, kiedy z Ostromeckiem/Astorią zagram o medal.

Kim jest Krajewski?

54-letni szkoleniowiec ma w swoim dorobku sześć tytułów mistrza Polski. Pięć z nich wywalczył z Lechem Poznań, podczas swej 10-letniej pracu (1980-90) z tym zespołem. Szósty - to tytuł z Mazowszanką. Z Lechem awansował też do grona ośmiu najlepszych zespołów Pucharu Europy (poprzednika Euroligi). Z Nobilesem Włocławek zaliczył srebro i brąz. Ma dwoje dorosłych dzieci. Jego syn Norbert Stańko grał w I lidze m.in. w Noteci. Uwielbia wędkowanie, ale i tak nawet podczas łowienia ryb myśli o koszykówce

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.