Cud, który ocalił Fergusona

Za przetrwanie wieczności na Old Trafford sławimy zazwyczaj samego Fergusona. Nie oddajemy honorów jego szefom, którzy tolerowali bolesne klęski. Przez niespełna cztery sezony piłkarze Fergusona nie dopadli żadnego tytułu, z krajowych pucharów byli wyganiani jeszcze przed ćwierćfinałami.

W antologii zapomnianych epizodów, które wstrząsały losami świata, poczesne miejsce powinien zajmować tamten gol Marka Robinsa, bohatera również niesłusznie zapomnianego. Gdyby nie jego kopnięcie ze stycznia 1990 roku, piłkarze Aleksa Fergusona nie wyrzuciliby z Pucharu Anglii drużyny Nottingham Forest i nie zdobyli potem trofeum. A gdyby nie wyrzucili, Ferguson zostałby wylany z roboty. A gdyby został wylany, Manchester United nie zacząłby wkrótce - to oczywiście moje domniemanie, ale chyba niezbyt kontrowersyjne - rosnąć do klubu monumentalnego, dziś należącego do największych w historii futbolu. Choć na Old Trafford stało już wówczas trochę trofeów, od tamtej pory ich liczba niemal się potroiła. A trener będzie jesienią oblewał 25-lecie swoich rządów.

Niewdzięcznik Ferguson do dziś Robinsowi za uratowanie życia nie podziękował, ba, od niedawna wręcz dementuje odkrycia medialnych lustratorów, którzy wyśledzili, że zanim zasłużył na nietykalność, chybotał nad przepaścią. Dziś w Manchesterze generalnie wolą przekonywać, że nigdy nikomu nawet się nie zatliło, by Szkota wyrzucać - prawdopodobnie kierują się zasadą, że jeśli legenda przegrywa na atrakcyjność z prawdą, to trzeba grzecznie prawdę przeprosić i odłożyć na później. Kto uwierzy, że się nie zatliło, skoro przez niespełna cztery sezony starań Fergusona jego piłkarze nie dopadli żadnego tytułu, z krajowych pucharów byli wyganiani jeszcze ćwierćfinałami, a w lidze angielskiej - we wspomnianym momencie krytycznym - skomli na 15. miejscu w tabeli?

Za przetrwanie wieczności na Old Trafford sławimy zazwyczaj samego Fergusona. Nie oddajemy honorów jego szefom, którzy tolerowali bolesne klęski, ignorując świętą zasadę, że trenera bronią wyłącznie wyniki - a ich wyrozumiałość i cierpliwość wypada docenić tym bardziej, że wyniki nie tyle się nie poprawiały, co marniały. A jednak - jak wspomina Bobby Charlton, legendarny piłkarz i członek zarządu - w codziennej pracy klubowej, niewidzialnej dla zewnętrznego świata, szkocki szkoleniowiec "osiągał sukcesy". Zwierzchnicy dostrzegli w nim wybitnego menedżera, zanim jego wybitność objawiła się na boisku.

Nie wiadomo, czy to oni widzieli więcej i analizowali głębiej, czy to on miał w gestach nieodpartą obietnicę wiekopomnych triumfów. Wolno za to rzucić tezę, że absolutnie wyjątkowej, niemożliwej do skopiowania karierze Fergusona oraz wypasionemu na tej karierze Manchesterowi pomógł niezwykły splot okoliczności. A może wręcz przypadek. Albo jeszcze mocniej - cud.

Gdyby Szkot został w tamtym sezonie zgilotynowany, zapewne odzyskałby głowę w innej szatni, jeszcze sporo by w futbolu pozarządzał i osiągnął sukces - niewykluczone, że spektakularny. Prawdopodobieństwo, że osiągnąłby sukces na miarę manchesterskiego, jest jednak minimalne. Gdzie indziej znów rozpoczynałby od zera, a raczej nie znalazłby posady w klubie czołowym. Nie znalazłby też przełożonych równie tolerancyjnych dla niepowodzeń ani gwarantującej luksusowe transfery i w ogóle idylliczne warunki pracy nadbudowy biznesowej - to na Old Trafford menedżerowie wznieśli najpotężniejsze w futbolu imperium finansowe, czyniąc Manchester najbogatszym klubem świata. Szefów miał Ferguson nie mniej ekspansywnych i pionierskich od siebie. On podbijał Anglię, oni - marketingowo - Azję.

Aż osiągnął Szkot błogostan, którego nie zaznał żaden współczesny mu trener ze ścisłej czołówki (wyjmuję z rozważań prowincjonalnych bożków w typie Guy Roux). Pracuje w komforcie niewyobrażalnym dla kolegów po fachu, przerzucanych z miasta do miasta albo z kraju do kraju. Nie musi co rusz uczyć się nowych lokalnych obyczajów, aklimatyzować się, wchodzić do nowej szatni z dziarską, władczą miną pokrywającą niepewność, jakie typy ludzkie tam zastanie. Nie musi wykuwać swego autorytetu od zera i zyskiwać posłuchu u młodocianych milionerów - gagatków często do cna zdemoralizowanych, egocentrycznych, narcystycznych. Na Old Trafford przybywają piłkarze, którzy wiedzą, że żującego gumę dziadka trzeba się lękać, to oni zastanawiają się, czy w spotkaniu twarzą w twarz spoglądać mu w oczy, czy raczej skupić się na czubkach własnych butów. A może zwracać się wyłącznie z użyciem tytułu szlacheckiego?

Presja, zmora całego nowoczesnego sportu pożądającego i doceniającego wyłącznie pierwsze miejsce? Jaka tam presja, Szkot nie ryzykuje niczego, motywuje co najwyżej sam siebie, pędząc ku wymarzonemu i w sobotę wreszcie zdobytemu 19. mistrzostwu Anglii, które pozwoliło przeskoczyć w tabeli wszech czasów Liverpool. Odkąd Ferguson stał się większy niż klub - paradoks: piłkarzom wpaja, że żaden z nich nie jest większy niż klub - do podejmowania brawurowych decyzji zachęca go przyjemne przeświadczenie, że wolno mu popełnić nieskończoną liczbę błędów, bo jeśli sam nie odejdzie, nie zostanie zwolniony nigdy. Czy ktokolwiek inny ośmieliłby się wystawić w rewanżowym półfinale Ligi Mistrzów z Schalke rezerwy tak głębokie jak te posłane na murawę przez bossa z Manchesteru? Nawet mając w zanadrzu wyjazdowe 2:0, nawet szykując drużynę na ligowe starcie wagi superciężkiej z Chelsea?

Tutaj trzeba graniczącej z butą pewności siebie, ale też długich lat udoskonalania Metody - tak krańcowego oparcia gry na zespołowości, że jej jakości radykalnie nie obniży żadna liczba zmian w składzie.

Nie bawię się w publicystycznego oszołoma, nie usiłuję ukraść Fergusonowi ani ułamka zasług. Odwracam perspektywę, by uświadomić, jak ograniczony sens ma umieszczanie go w jakichkolwiek rankingach wszech czasów - imponujący dorobek wypracowywał w warunkach nienormalnych i bezwyjątkowo niepowtarzalnych, okazem szczególnym jest nawet w gatunku trenerów osiadłych, których trudno porównywać z trenerami globtroterami, w pogoni za wyzwaniami oblatującymi całą Europę (patrz najgłośniejszy przypadek José Mourinho). I jeśli nawet sielankę zawdzięcza głównie sobie, to sporo zasług musimy oddać dawnym szefom.

Wypada też dodać, że nie wiemy, ilu niedoszłych Fergusonów przeprowadzało się i przeprowadza z szatni do szatni, bowiem nikt nie dostał porównywalnej szansy. Odkąd drugie miejsca zblakły do klęsk, a trzecie do katastrof, trenerów wyprasza się także wtedy, gdy - obiektywnie oceniając - pracują bardzo dobrze, lecz raz czy dwa się potknęli. Już nawet w Liverpoolu, firmie słynącej niegdyś z ostrożności w podejmowaniu radykalnych kroków, Rafaela Beniteza przepędzono za pojedynczy nieudany sezon. Skonfrontujcie jego sześcioletni bilans (raz wygrał Ligę Mistrzów, raz przegrał w finale, raz odpadł w półfinale!) z fergusonowymi czterema latami bez trofeów i 15. miejscu w lidze ze wspomnianego początku roku 1990 (na finiszu był 13., sezon wcześniej 11.). A przecież Hiszpan nie jest ofiarą najosobliwszą, przecież Fabia Capella wykopywali z Realu Madryt nazajutrz po odzyskaniu mistrzostwa kraju.

Jeden Arsene Wenger stoi przed szansą, by rzucić Szkotowi wyzwanie. Na razie podąża w kierunku przeciwnym. Zaczął rewelacyjnie, sezon w sezon biorąc mistrzostwo lub w wicemistrzostwo, ale z czasem zmienił się w obłąkanego eksperymentatora, który poświęca wynik dla realizacji swoich szalonych wizji. Jeśli jednak wyzbędzie się ortodoksji i udoskonali swoją Metodę, to Arsenal - zatrudniający go od 15 lat, odstający od czołówki tylko trochę, mający fantastyczne perspektywy biznesowe - może wskoczyć na szczyt. Zwłaszcza po odejściu Fergusona. Dam głowę: tego wstrząsu Manchester sportowo nie przeżyje.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.