MŚ 2010. Złote urugwajskie maleństwo

Jeśli Urugwajczycy pokonają we wtorek Holandię, będą największą finałową sensacją od 1962 roku, w którym zaszczytu przegrania z Brazylią dostąpiła Czechosłowacja. Relacja z meczu o 20.30 na Sport.pl i Zczuba.pl.

Najciekawsze filmy z mundialu. Tylko na Sport.pl ?

Obrońca Jose Leandro Andrade, który potrafił przebiec 30 metrów, nie upuszczając piłki leżącej na głowie, na życie zarabiał jako czyścibut; atakujący Hector Scarone ćwiczył precyzję kopnięć, strącając ustawiane na poprzeczce butelki; w napadzie krążył jeszcze gracz niepełnosprawny - Hectorowi Castro prawą dłoń odcięła piła elektryczna. W finale z Argentyną pan Jean Langenus sędziował wymienionym, jak przystało na rangę wydarzenia, pod krawatem.

Tak, kiedy Urugwaj wygrywał w 1930 r. pierwszy mundial (jako gospodarz), futbol wyglądał nieco inaczej. Zbyt głęboko w tamtą epokę bezpieczniej się wręcz nie zapuszczać, bo zwątpimy w medalowe tabele wszech czasów i zaczniemy roztrząsać, czy w ogóle wypada tamten turniej nazywać mistrzostwami świata. Europejczycy grać na drugiej półkuli nie chcieli, z trudem udało się namówić na wielotygodniową podróż statkiem tylko Belgię, Francję, Jugosławię i Rumunię, a żadna z nich nie była wtedy znaczącą siłą. Nie przybyli dzielni Egipcjanie, którzy bilety, owszem, kupili, lecz spóźnili się na statek. To ma być mundial? Może raczej przypadkowa zbieranina drużyn, która nie wyłoniła mistrza świata, lecz mistrza przypadkowej zbieraniny drużyn?

Co więcej, zbieranina rywalizowała w okolicznościach specyficznych, prawdopodobnie wypaczających wyniki. Srebrni medaliści Argentyńczycy już na inaugurację z Francją wybiegli niewyspani, bo serdecznie ich nieznoszący gospodarze całą noc odpalali pod hotelowymi oknami fajerwerki, aby godnie uczcić, jak tłumaczyli, rocznicę zdobycia Bastylii (tej podparyskiej). Na stadionie zrobiło się jeszcze ciężej. Rozjuszeni decyzjami sędziego kibice wtargnęli na murawę, arbiter przerwał mecz, a kiedy policja przywróciła porządek, długo zwoływał graczy, bo część brała już prysznic.

W przerwie finału Argentyńczycy nie zastanawiali się, jak utrzymać prowadzenie 1:0, lecz debatowali, czy w ogóle starać się je utrzymać. Obawiali się, że jeśli wygrają, tłum znów zejdzie z trybun i wszystkich zwycięzców, proszę o literalne rozumienie słowa, pozabija. Największy gwiazdor Luis Monti przed meczem został listownie - w licznych egzemplarzach - poinformowany, że po ewentualnym triumfie Argentyny umrze. Jego matka czytała to samo, również w wielu egzemplarzach. Urugwajczycy mówili potem, że Monti był w stanie wygrać finał w pojedynkę, lecz kopał byle jak, chwilami jawnie symulując walkę.

Całość byłaby do przyjęcia, ostatecznie gospodarzom powinny pomagać ściany, gdyby przynajmniej Urugwajczyków nie nękały wątpliwości, jak się zachować. Niestety, nękały. Działacze z ich federacji żądali gry absolutnie czystej, by nie podnosić napięcia i uniknąć przerywania meczu. W przerwie przyszli do szatni i gratulowali dżentelmeńskiej postawy zbaraniałym piłkarzom, którzy martwili się, że przegrywają. Wciąż spoglądacie w tabele czyniące Urugwaj piątym futbolowym supermocarstwem jak w świętą księgę poznania, która objaśnia, kto jest kim na boiskach?

Nie ruszałbym tematu, gdyby świadomość stojącej za każdą reprezentacją przeszłości nie odgrywała na mundialach roli doniosłej, aby nie rzec - fundamentalnej. Piłkarze z najmocniejszych krajów często grają, jakby historia ich inspirowała, napędzała, czyniła zwycięstwo nieuchronnym lub/i obowiązkowym. Oni sami o tym mówią - z podpiętymi do iPhone'a słuchawkami w uszach odwołują się do wyczynów ludzi, którzy kolekcjonowali płyty gramofonowe, na prototyp magnetofonu spoglądając tak, jak my będziemy spoglądać na teleportator albo Jabulani 2.0, gdy ta wpadnie do siatki, zanim zostanie kopnięta.

Wzorowym przykładem piłkarzy czerpiących siłę z przeszłości są Brazylijczycy, którzy zawsze wychodzą na boisko, aby gwałtem posiąść co cesarskie. Czasem przegrywają, ale nadzwyczajna pewność siebie rzadko im szkodzi. Częściej obezwładnia przeciwnika i powoduje, że nie czują lęku przed porażką, porażka zdaje im się wręcz nierealna. Podobnie Niemcy, najzręczniejsi specjaliści od wyciskania maksimum z niczego. Czy również ich nie niesie kultura sukcesu, dzięki której nawet minimum przyzwoitości widzą na pułapach dla innych niedostępnych? Czy nie dlatego niemal każdy mundial przebiega, jakby miał potwierdzić dawno ustaloną hierarchię? 18 turniejów wyłoniło zaledwie siedmiu mistrzów świata, do wicemistrzostwa dopuszczając tylko cztery inne, pomniejsze reprezentacje - Czechosłowację, Węgry, Szwecję, Holandię. Jako ostatni z niemistrzów zdobyli srebro Pomarańczowi. 32 lata temu! Gdyby mundiale nie były pasjonujące, musielibyśmy ogłosić, że zioną przeraźliwą nudą. Niewiele znajdziemy w wielkim sporcie cyklicznych imprez równie monotematycznych w finałowych puentach.

Nawet teraz, gdy mundial co rusz nas zaskakuje - jeszcze przed półfinałami wydalił najpotężniejsze Brazylię i Włochy, co za mojego życia zdarzyło się dotąd tylko raz - duch historii nad nim czuwa. Ocalił tylko jedną drużynę, która nigdy nie wskoczyła na podium (Hiszpanię), faworytem uczynił Niemców, którzy na razie idą od meczu do meczu żwawiej niż ktokolwiek od czasów "Canarinhos" z 1970 r.

Paradoks turnieju w RPA polega na tym, że to w reprezentacji jedynego nowicjusza w półfinale biegają atleci, którzy wygrali już niemal wszystko. Gdyby Casillas, Puyol, Xavi czy Iniesta sięgnęli w niedzielę po złoto, byliby m.in. mistrzami świata, mistrzami Europy i triumfatorami Ligi Mistrzów. To byłoby absolutne sportowe spełnienie, uskładaliby kolekcję trofeów, którą na naszym kontynencie w minionym ćwierćwieczu uskładało tylko kilku Francuzów.

Natomiast przybyli do RPA Urugwajczycy, historycznie potężni, brali co najwyżej pomniejsze pucharki. I co rusz odpowiadają na pytania o poprzedników, których sukcesy są dla nich czystą abstrakcją. Wszyscy bohaterowie złotej kampanii przedwojennej zmarli, z bohaterów złotej kampanii tużpowojennej żyje jedynie ten, który w finale strzelił zwycięskiego gola brazylijskim gospodarzom. 83-letni dziś Alcides Ghiggia ("Tylko troje ludzi uciszyło Maracanę. Papież, Frank Sinatra i ja") opowiada, że najpierw czuł radość, a potem głęboki smutek - gdy spojrzał na trybuny pełne zdesperowanych, rozszlochanych ludzi. Jego świadectwo też uświadamia, ile czasu upłynęło od tamtej pory - to chyba najbardziej niedzisiejszy cytat turnieju w RPA.

Turnieju wciąż dającego szansę na puentę niezwyczajną. Wejść do mistrzowskiej elity mają szansę Holendrzy i Hiszpanie, czyli najmocniejsze w futbolu nacje pośród tych, które nie zdobyły złota. Mogą przebić ich Niemcy, choć Europa nigdy nie zwyciężyła poza Europą, a dla Urugwajczyków nawet srebro byłoby niezmierzonym szczęściem. Tak wysoko na mundialach podskakują zazwyczaj ludzie, którzy nauczyli się wygrywać gdzie indziej. Tymczasem piłkarze Oscara Tabareza dorobek mają skromniutki - mistrzostw kontynentu lub Ligi Mistrzów żaden nie wygrał ani nawet nie dochrapał się finału. Jeśli dziś pokonają Holandię, będą największą finałową sensacją od 1962 roku, w którym zaszczytu przegrania z Brazylią dostąpiła Czechosłowacja. Z historii wiedzą, że ich na to stać. W końcu pochodzą z najmniej licznego, trzymilionowego państewka, które umie zdobywać medale mistrzostw świata w najbardziej konkurencyjnym ze sportów.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Agora SA