Mundial 2010. Dlaczego Europa przegrywa

Nasz kontynent utrzyma do ćwierćfinałów zaledwie trzy z 13 reprezentacji, co jest dlań najmarniejszym - biorąc poprawkę na zmieniającą się formułę turnieju - mundialowym bilansem po wojnie. Czy również dlatego, że sama sobie wyrządza krzywdę w eliminacjach o archaicznej, niespotykanej nigdzie indziej formule?

Można wszystko tłumaczyć splotem okoliczności, można każdy przypadek analizować osobno (o francuskiej klapie przesądziły powody pozasportowe), jak zwykle słychać też tezę, że czołowych piłkarzy wytarmosiły wymagające rozgrywki klubowe i siły na mundial zachowali jedynie szczęściarze niewyeksploatowani.

To teza tyleż popularna co niemożliwa do udowodnienia. Miażdżąca większość Brazylijczyków, Argentyńczyków czy Urugwajczyków zarabia na życie w Europie, a reprezentacje mknące na MŚ od zwycięstwa do zwycięstwa - prócz wymienionych także Niemcy i Holandia - napędzają ludzie, którzy biegali w klubach najdłużej. Wesley Sneijder, Mark van Bommel, Arjen Robben, Bastian Schweinsteiger, Thomas Müller, Philipp Lahm, Julio Cesar, Lucio, Maicon etc. są albo gwiazdami turnieju w RPA, albo grają lepiej niż przyzwoicie, choć z monachijskim Bayernem oraz mediolańskim Interem musieli wytrzymać do finału Ligi Mistrzów oraz finałów krajowych pucharów. Piłkarze żadnego klubu nie przeżyli więcej. A przecież jest jeszcze Diego Forlan, być może

najlepszy dotąd piłkarz mundialu,

który dotarł do finału hiszpańskiego Pucharu Króla, jesienią pracował w Champions League, by wiosną wygrać z Atletico Madryt Ligę Europejską - zostając bohaterem rozciągniętego o dogrywkę finału.

Hiszpański trener Vicente del Bosque nie nurkował w detale, rzucił uwagę ogólną. Wbrew modzie, by litować się nad piłkarzami po przejściach, zasugerował, że finalistom z Ameryki Płd. sprzyjają wyniszczające eliminacje.

Ich formuła rzeczywiście jest wyjątkowa. Dziesięć drużyn kotłuje się w jednej, obejmującej cały kontynent grupie, każdy dwukrotnie bije się z każdym, a słabych - jeśli wolno pożyczyć frazes ze słownika Polskiej Myśli Szkoleniowej - tam naprawdę nie uświadczysz. Nie ma Liechtensteinu, Malty ani nawet Mołdawii czy Azerbejdżanu, nie ma rozdających punkty listonoszy i właścicieli warzywniaka, którzy lubią pokopać piłkę po godzinach, nie ma demoralizujących gierek z amatorami, które trzeba odfajkować, choć co drugi kadrowicz modli się, by trener akurat tym razem powołanie sobie darował. Tam sytuacja wymaga, by wysilać się co mecz, tam kadrowicze przywykli, że dla kraju gra się serio zawsze, wyjąwszy oczywiście Brazylię, która w pokazowy obchód po Omanach i Zimbabwe wyrusza ze względów komercyjnych. W Ameryce Płd. nawet Peruwiańczycy, którzy wylądowali na dnie eliminacyjnej tabeli, zdołali trzy razy wygrać i cztery razy zremisować. Niewykluczone, że oni w ostatniej grupie "polskiej" - ze Słowacją, Słowenią, z Czechami, Irlandią Płn. oraz San Marino - byliby w stanie bić się o pozycję lidera.

Kto południowoamerykański maraton przetrwa, musi być groźny, tymczasem kwalifikacyjny spacer w Europie rozleniwia i przeszkadza selekcjonerom, którym i tak z każdym rokiem coraz ciężej jest przekonać powoływanych piłkarzy, że w reprezentacji wypada zasuwać tak samo jak w klubach. Kiedy ci wyczynowcy widzą, że w sąsiedniej szatni rozbierają się niezidentyfikowani osobnicy z obrzeży futbolu, to naprawdę trzeba perswazyjnych mocy nadprzyrodzonych, by faworyci nie wnieśli na murawę dwóch lewych nóg.

Jeśli zgodzimy się z del Bosque, że

wielkie drużyny wykuwają się w boju,

Europejczycy sami sobie wyrządzają krzywdę. Rutynowy argument zwolenników pełnej, jak mawiają, "futbolowej demokracji" każe nam wzruszać się pięknem scen, w których stójkowy z Andory, mimo braku jakichkolwiek sportowych zasług, korzysta z podarowanej okazji do skopania po łydkach Ronaldo. Fundamentaliści wrogo nastawieni do kwalifikacji wielostopniowych zaludniają jednak tylko naszą część świata, tylko Europa utrzymuje system wyłaniania finalistów archaiczny, niespotykany już nigdzie, zanikający także w rywalizacji klubów. I premiujący niekiedy zwycięzców przypadkowych, którzy w morderczej południowoamerykańskiej kampanii muszą zginąć.

Na wszystkich innych kontynentach najsłabsi muszą najpierw zbić słabych, by zasłużyć na chłostę od silnych. Somalia nie uporała się w dwumeczu z Dżibuti, to nikt jej grać z Ghaną ani Nigerią nie pozwolił. Tam stójkowi oglądają Didiera Drogbę jak my, w telewizji. Nie wszędzie kwalifikacje wieńczy coś w rodzaju małych mistrzostw kontynentu, ale niemal wszędzie się ku temu dąży. Dlatego nawet Argentyna cierpi, po ostatnią kolejkę drżąc o awans. W Europie mógłby Diego Maradona w swoim eksperymentalnym szale selekcyjnym ustawić na środku obrony operę z Buenos Aires - bo duża i twarda - a grupę i tak pewnie by przetrzymał.

Co mundialowej klapy naszego kontynentu całkiem nie uzasadnia, ale w sporej mierze uzasadniać może. Europejscy potentaci zrelaksowani dreptają przez eliminacje i sparingi, prawdziwy futbol uprawiając w reprezentacji raz albo dwa na rok. Trener nie ma szans piłkarzy sprawdzić ani dostrzec wielu ich przywar i często nawet nie zdoła się zorientować, że z jego wyrobem nie jest źle, lecz beznadziejnie.

Wrażenia naszych specjalnych wysłanników do RPA - znajdziesz na blogach Rafała Steca i Michała Pola

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.