MŚ 2010. Jak kibicować Korei Północnej

Tytułowe pytanie jest tym donioślejsze, że w przypadku najbardziej tajemniczej reprezentacji w dziejach mundiali ścierają się dwie archetypiczne tradycje kibicowania.

Trzymamy ze słabszymi? Nadają się północni Koreańczycy idealnie, od 44 lat nikt ich na mistrzostwach nie spotkał, a losowanie skazało ich na starcia z megagwiazdami futbolu - od Kaki i reszty Brazylijczyków, przez Ronaldo i resztę Portugalczyków, po braci Toure i resztę Wybrzeża Kości Słoniowej. Trzymamy z egzotyką? Koreańczycy znów idealni, wystarczy posłuchać, jak wychowany w Japonii Jong Tae-se integrował się z kolegami z szatni. - Trochę trwało, zanim zaakceptowałem ich obyczaje. Pokazałem im komórkę, to długo podawali ją sobie z rąk do rąk. Stresowały mnie takie małe rzeczy - opowiada.

Słowem, Koreańczycy to klasyczni tzw. piłkarze sympatyczni. Pojęcie wprowadzone do słowników przez komentatorów telewizyjnych obszernie definiowałem już na poprzednich MŚ, teraz tylko lapidarnie przypomnę - piłkarzami sympatycznymi zostają ci spośród dopuszczonych do wielkiego turnieju, którzy nigdy niczego nie wygrali, dlatego powszechnie wzbudzają ciepłe uczucia, dlatego oczarowani ich brzmiącymi jak rebusy nazwiskami nawet nie sprawdzamy, czy po ostatnim gwizdku nie zmieniają się aby w psychopatów podrzynających gardła sklepowym manekinom lub erotomanów uprawiających sado-maso ze świnkami morskimi. Bez nich mundial byłby nijaki, przewidywalny, do mdłości elitarny.

Kłopot z poddanymi Kim Dżong Ila polega na tym, że jeśli nic o nich nie wiemy, to nie dlatego, że z premedytacją ignorancję w sobie hodujemy. Przeciwnie, chcielibyśmy się dowiedzieć, ale im bardziej byśmy chcieli, tym bardziej stajemy się podejrzani i niebezpieczni. Dysponujemy tylko wiedzą ogólną - że ich rodacy umierają z głodu niekiedy wręcz milionami, bo produkują niewiele, muszą zajmować się głównie składaniem hołdów ojcu narodu, a z tego wyżyć się nie ma. Możemy też się domyślać, że szczęściarze z reprezentacji dostają pełne miski ryżu - na boisku nie tracą tchu, o trawie i wodzie biegaliby wolniej. O innych luksusach nic nie wiadomo. Węgierski trener Pal Csernai, który dał się nająć koreańskiej federacji w latach 90., mieszkał z kadrą w hotelu oferującym ciepłą wodę raz w tygodniu. Ciurkiem popłynęła z kranów dopiero po kilku miesiącach pracy i sparingowym zwycięstwie nad USA.

Życzyć dobrze drużynie pochodzącej z kraju dyktatury, by ludzie mieli frajdę przynajmniej ze sportu? Życzyć źle, bo jej sukcesy wzmocnią reżim? Stary dylemat, Stefan Niesiołowski wspominał, jak odsiadując PRL-owski wyrok polityczny chciał klęsk drużyn Górskiego i Piechniczka, by zwycięstw nie wykorzystywali propagandowo komuniści, i wywołał w więzieniu spór, czy na boisku przegrywa/wygrywa Polska Ludowa, czy zwyczajnie "nasi piłkarze". Nie wytrwał w postanowieniu dopiero podczas meczu z ZSRR.

Niestety, dyktatura dyktaturze nierówna. Reprezentantom Iraku z czasów Saddama Husajna za porażki groziły duszenie, chłosta, konieczność kopania betonowych piłek. Ich gwiazdor Sharar Haydar bywał ciągnięty po chodniku, potem tarzany w piachu, wreszcie wrzucany do ścieku, by do ran wdarło się zakażenie. Futbolem rządził tam psychopatyczny syn tyrana Udaj. Kiedy ze swoimi zawodnikami grywał, musieli uważać, bo za faul na nim groziła wyłożona kolcami trumna. Czy iracki Niesiołowski - wróg reżimu - życzyłby piłkarzowi strzelenia samobójczego gola, gdyby wiedział, że za karę wtrącą piłkarza do więzienia i obiją mu pięty?

Nie mam pojęcia, jak reaguje na niepowodzenia Kim Dżong Il, ale Koreę Płn. zamienił w karcer o rygorze ostrzejszym niż iracki - jeśli obwołamy ją najbardziej rozległym obozem koncentracyjnym w historii ludzkości, bardzo nie przesadzimy. Więźniowie swojej drużyny narodowej nie będą dopingować ani z trybun, ani sprzed telewizorów. Naczelnik obozu nie zezwala na podróże, nie zafundował też skazańcom transmisji - mecze obejrzą jedynie najlepiej sprawujący się, czyli kasta zaufanych wybrańców. Już w eliminacjach, kiedy piłkarze podejmowali sąsiadów z Południa, władze przeniosły mecz do... Szanghaju, by nie wpuścić na własny stadion wrogiej flagi ani hymnu. W RPA z bliska będą podziwiać Koreańczyków tylko przedstawiciele jedynego narodu bratniego - specjalnie wyselekcjonowani Chińczycy. Kibice w kraju przeczytają w gazetach co najwyżej o ewentualnych udanych meczach reprezentacji, wieści o porażkach groziłyby obniżeniem narodowego morale. Dowiedzą się też o klęskach USA lub Japonii, o ile piłkarze ze znienawidzonych przez satrapię krajów zasłużone klęski poniosą.

Koreańskiej ekipie towarzyszy w RPA najliczniejszy szwadron oficjeli. Też nic nowego, wspomniany Csernai na zagraniczne mecze powoływał okrojoną kadrę, bo dwa miejsca zajmowali agenci tajnej policji, którzy potem uważnie obserwowali zza bramek każdy trening. W cywilu, ale uzbrojeni. Podobnego zjawiska doświadczyłem na własne oczy - kiedy spotykałem siatkarzy Kuby, zawsze towarzyszyli im smutni panowie pilnujący, by poddani Fidela Castro nie rozbiegli się po świecie. Ucieczki na zagranicznych wyjazdach próbowali wielokrotnie, niekiedy skutecznie, np. spuszczając się z hotelowych okien na linie z prześcieradeł. Jeśli akurat nie boją się o życie lub zdrowie krewnych, proszą w Europie o azyl, a potem - po naturalizacji - reprezentują na imprezach mistrzowskich przybraną ojczyznę.

Właśnie u Kubańczyków podejrzałem próbkę zachowań, które tak zestresowały Jong Tae-se. Ich też zadziwia wszystko. W lobby belgradzkiego hotelu, podczas finału Ligi Światowej przed kilku laty, osłupiali długo obchodzili ze wszystkich stron ogromny telewizor plazmowy, usiłując ustalić, gdzie płaski potwór ma kineskop. A kiedy zapytali, gdzie w cyfrowym aparacie polskiego fotoreportera mieści się film, wyjaśnienie o schowanym wewnątrz dysku przyjęli niemal urażeni. Uznali, że z nich kpimy.

W piłkarzach Korei Płn. trudno mi dostrzegać pociesznych słabych, wywołują raczej pytania, których w trakcie sportowych igrzysk zazwyczaj sobie nie zadaję. Co myśli Jong Tae-se, wychowanek finansowanych przez Pjongjang tokijskich szkół, o swojej ojczyźnie z wyboru (musiał się wystarać o paszport Korei Płn.), kiedy ją odwiedza, oczywiście wyłącznie przy okazji meczów? Czy Sven Goran Eriksson - trener z przeciętnymi wynikami, lecz wybitnie zręczny w zdobywaniu popłatnych posad - nie miał etycznych wątpliwości, gdy chciał podpisać wysoki kontrakt z reprezentacją kraju, którego nie powinno być stać nawet na trzecioligowych przedstawicieli polskiej myśli szkoleniowej?

Dalej - czy piłkarze Korei Płn. mają mózgi wyprane do cna i wielbią Kim Dżong Ila, czy jednak, podróżując, dochodzą do wniosku, że z ich posępnym krajem jest coś nie tak? Na ile szczery jest Kim Jong-hun, kiedy jako jedyny trener na mundialu podkreśla, że bez wsparcia (Umiłowanego) przywódcy kraju awansu by nie było? I on, i wszyscy jego gracze paradują z wizerunkiem Kima na piersiach, a swoje boiskowe zadania opisują metaforami, których w RPA nie używa nikt inny - bramkarz Ri Myong-guk definiuje je np. jako "obrona wrót do ziemi ojczystej". Efektowniejsze - wśród wyrosłych na patriotyzmie - bon moty znam tylko z książek historycznych. Na MŚ w 1938 roku żądający złota Benito Mussolini inspirował włoskich piłkarzy prostym: "Wygracie albo umrzecie". Wygrali.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca  ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA