Po Rajdzie Dakar. Marek Dąbrowski: Do Terminatora jeszcze mi trochę brakuje

Polski motocyklista startujący w Rajdzie Dakar opowiada o swoich kontuzjach, trudach tegorocznego rajdu i o różnicach między Afryką a Ameryką Południową. - Trasy puszczone korytami rzek, z gigantycznymi ilościami fesz feszu. Tu się wymyśla, żeby było trudno. W Afryce nie trzeba wymyślać - twierdzi.

Kuba Dybalski: Jest pan w stanie wymienić wszystkie swoje kontuzje?

Marek Dąbrowski: Pewnie musiałbym się dłużej zastanowić. Ale w światowej czołówce motocyklistów startujących w rajdach czy motokrosie rzadko który nie ma takiej historii jak ja, np. Travis Pastrana też miał wiele kontuzji w karierze. Są sporty, które rozwijają się ramię w ramię z medycyną, i to jeden z nich.

A co ma pan sztucznego w środku?

- No mam trochę blach, trochę gwoździ i jedną endoprotezę, a właściwie końcówkę kości. To nawet nie cały staw, tylko jego część.

Jak Terminator.

- Do Terminatora jeszcze mi trochę brakuje. Ale takie operacje rzadko się wykonuje w Polsce. Szukałem najlepszego lekarza na świecie. Operację wykonano we Francji w lipcu zeszłego roku. Dwa dni po niej już nic mnie nie bolało.

To dlaczego mimo złamań i operacji pan wciąż jeździ na Rajd Dakar?

- Robię to od zawsze. Gdy kończyłem szkołę średnią, moja mama przyjechała na zawody enduro, żeby sprawdzić, czy mam całą prawą rękę i czy mogę następnego dnia pisać maturę.

Rodzina nie boi się o pana?

- Nigdy nie miałem poważnej kontuzji, nie straciłem przytomności. Tylko jakieś drobne rzeczy, złamania. Problem ze zdrowiem powstał, niestety, kiedy dwa lata temu składano mi bark. Lekarz próbował to zrobić bez sztucznych elementów i wdała się infekcja, która bardzo wyniszczyła organizm. Przez pół roku brałem dożylnie antybiotyki. W pełni sił jestem dopiero od letniej operacji.

Ile potrzebuje czasu motocyklista, by przygotować się do Dakaru?

- Żeby walczyć o czołową dwudziestkę, trzeba się przygotowywać cały rok. Oczywiście mówimy o zawodowcach. Oni po całym roku będą, w zależności od talentu, walczyć o czołowe lokaty. A przygotowania to przede wszystkim starty. Cykl mistrzostw świata to świetny trening. To kilkadziesiąt tysięcy przejechanych kilometrów. Startujemy systematycznie w motokrosie. Oczywiście biegamy, chodzimy na siłownię, ale najważniejsze jest jeżdżenie. Na Dakarze najbardziej cierpią dłonie, a te najlepiej hartuje się na motocyklu.

Z powodu operacji nie przygotowywał się pan wzorcowo?

- Po operacji miałem na to cztery miesiące. Kiedyś podnosiłem 110-kilogramową sztangę. Teraz wstyd się przyznać, ale jak dziewczyna - 50 kg. Od początku rajdu było mi bardzo ciężko. Ale z biegiem czasu jechało mi się coraz lżej, czyli odwrotnie niż innym. Na tym rajdzie można łatwo sobie zrobić krzywdę, jest dużo kurzu. Zwłaszcza w tej grupie, w której ja startowałem, czyli ok. 30. miejsca.

Trenujecie w zespole, czy osobno?

- To zależy od sezonu. W zeszłym roku dużo jeździłem z Kubą. Jacek miał lekki przesyt i trochę odpuścił, ale byliśmy razem na mistrzostwach.

Przygotowywał się pan krócej niż inni. To jest problem?

- Mógłbym przejechać na etapie naprawdę bardzo szybko 100 km. Ale potem byłoby mi ciężko dojechać do mety, a zmęczenie jest niebezpieczne. Wypadki są nieodłączne. Lecąc na głowę przy 50 km/godz., lepiej mieć więcej siły, bo odruchy są wtedy inne. Jeżeli ktoś jest silny, wyjdzie z tego. Tu etapy mają po kilkaset kilometrów, a rajd trwa dwa tygodnie. Nie jest trudny technicznie, ale wymaga dużo siły. W przeciwieństwie do zeszłorocznego organizatorzy zdecydowali się "zamęczyć" zawodników. A nie mam jeszcze tak mocnych rąk. To jest na pewno najbardziej wyczerpujący rajd na świecie. Na mistrzostwach świata odcinki miały po 200-300 km i wszystko trwało tydzień. Można powiedzieć, że trzy maratony z cyklu MŚ to jeden Dakar.

To jest najtrudniejszy z dotychczasowych Dakarów?

- Pamiętam odcinek specjalny w Afryce, początkowy, ponad 600 km, gdy trzy kilometry przed metą zabrakło mi paliwa i ktoś mnie poratował. Dojechałem jako 16., wcześniej wśród samochodów dojechał tylko Peterhansel, i zapadł zmrok. Do rana dojechało 55 motocykli i 20 samochodów. Nocowali na pustyni, organizator musiał wszystkich ściągać. Jeśli Dakar wróci do Afryki, to może być wiele takich historii. Trasa tegorocznego rajdu jest przejezdna, tylko bardzo męcząca. Dlatego utrzymywanie równego tempa jest trudne. Ale w Afryce niektórzy nie wierzyli, że dojadą, gdy zapadał zmrok, a oni mieli 400 km do mety.

Jest coś takiego w Ameryce Południowej, czego nie znaliście z Dakarów afrykańskich?

- Chyba nie. Największa różnica jest taka, że te etapy są cudaczne. Gigantycznie ilości fesz feszu [bardzo drobniego, sypkiego piasku], trasy puszczone korytami rzek. Tu się wymyśla, żeby było trudno. W Afryce nie trzeba wymyślać.

Debiutant jest w stanie wygrać Dakar? Doświadczenie decyduje o sukcesie?

- Nie. Słabo się znam na żeglarstwie, a to tak, jakby ktoś, kto żegluje na jeziorach, okazał się supertalentem, dostał najlepszą łódź i przepłynął samotnie najszybciej dookoła świata. To byłaby taka sama sensacja.

Podsumowanie Dakaru - tutaj ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA