Michał Rutkowski, Paweł Wujec: Z dna na szczyty

Michał Rutkowski, Paweł Wujec: Z dna na szczyty

Trzy miesiące temu napisaliśmy o Miami Heat. Przegrali 14 z pierwszych 16 meczów sezonu, więc była dobra okazja, żeby się nad nimi poznęcać. Pisaliśmy, że Pat Riley sobie zupełnie nie radzi, że Alonzo Mourning jest cieniem dawnego siebie, że zespół jest w rozsypce. Na szczęście napisaliśmy, że jeśli jest w NBA ktoś, kto potrafiłby wyciągnąć drużynę z takiego bagna, to tylko Riley. Czyli zostawiliśmy sobie furtkę...

Furtka okazała się wielce przydatna, bo Pat Riley rzeczywiście wyciągnął swych podopiecznych z dołka - czy raczej z wielkiego dołu. Heat wygrali 21 z ostatnich 28 meczów i mają obecnie tylko pół meczu straty do ósmej w tabeli Wschodu drużyny Charlotte Hornets. Wizja awansu do play off znowu staje się bardzo realna.

Tegoroczne perturbacje w Miami po raz kolejny dowiodły, że Pat Riley wybitnym trenerem jest. Heat przystąpili do obecnego sezonu osłabieni. Właściciel drużyny Micky Arison, nie widząc specjalnych efektów dotychczasowych inwestycji, praktycznie zamroził wydatki. Dlatego zespół opuściło dwóch kluczowych zawodników - rozgrywający Tim Hardaway oraz skrzydłowy Anthony Mason. Sknerstwo i cierpliwość bolały na początku, z czasem jednak zaczynają się opłacać. Ponieważ w obawie przed podatkiem od luksusu większość klubów raczej się pozbywała zawodników, niż ich zatrudniała, koszykarze nie mieli wyjścia i zatrudniali się na warunkach dyktowanych przez pracodawcę. Dlatego na miejsce dwóch wspomnianych asów do Miami przyszło aż dziesięciu (!) nowych zawodników, większość za minimalne pensje. Nie było wśród nich wielkich gwiazd, ale było kilku doświadczonych weteranów. Takich jak Rod Strickland, Jim Jackson, Kendall Gill czy LaPhonso Ellis.

Zgranie ze sobą tylu nowych twarzy nie było proste. Stąd katastrofalny początek sezonu - w najgorszym momencie Miami miało bilans 5-23. Aż wreszcie do Heat uśmiechnęło się szczęście - bo dobra passa jest nie tylko zasługą trenera i zawodników, ale też wynika z tego, że Wschód jest wyjątkowo słaby, a Miami po raz pierwszy od kilku lat omijają poważne kontuzje.

Center Alonzo Mourning powoli dochodzi do siebie po chorobie nerek. Może nie przypomina dominatora, jakim był jeszcze dwa lata temu, ale jego umiejętności w zupełności wystarczają na wszystkich centrów NBA poza Shaqiem. Eddie Jones wreszcie udowadnia swoją grą, że podpisanie z nim gigantycznego kontraktu nie było gigantycznym błędem. Prawdziwym reżyserem gry stał się 35-letni, przeżywający drugą młodość Rod Strickland.

Na Stricklandzie większość fachowców postawiła już dawno krzyżyk. Ten kiedyś znakomity rozgrywający ostatnio był bohaterem bardzo negatywnym. Najczęściej mówiło się o nim w kontekście jazdy samochodem po pijaku, bijatyk w barach, aresztowań, obrażania się na trenerów i symulowania kontuzji. W zeszłym sezonie trafił do Portland Trail Blazers i to jemu przypisywano zepsucie atmosfery i kryzys tej drużyny w drugiej połowie sezonu zakończony klęską w play off. Mało kto przypuszczał, że uda się go jeszcze zreformować. Przecież Riley jest zamordystą, a takich trenerów Strickland nie znosi.

Jednak przeciwieństwa się przyciągają i dziś obaj panowie wypowiadają się o sobie w samych superlatywach. Riley: "Rod to jeden z najuczciwszych zawodników, jakich znam. Profesjonalista w każdym calu. Bez niego nie zaczęlibyśmy wygrywać". Strickland: "Pat to ostry, twardy trener, czasem wręcz brutalny. Ale przychodząc tu, wiedziałem, że taki jest. Zupełnie inny niż moi dotychczasowi trenerzy. Ale chyba z nikim nie pracowało mi się tak dobrze". Strickland gra znakomicie - dynamiczne wejścia pod kosz, celne rzuty z półdystansu, błyskotliwe podania, boiskowy spryt, a co najważniejsze - zwycięstwo za zwycięstwem.

Co dalej? Dziś już chyba nikt nie odważy się podać w wątpliwość szans Miami na awans do play off. Ale czy mogą zawalczyć o coś więcej? Drużyny prowadzone przez Pata Rileya często wypalały się po sezonie zasadniczym, nie potrafiąc później wykrzesać z siebie dodatkowej motywacji. Tylko że dotychczas Miami rozpoczynało z bardzo wysokiego pułapu, z którego potem łatwo było spaść. Teraz jest odwrotnie - najpierw opadli na dno, a dopiero teraz znajdują się na fali wznoszącej. Nie chcielibyśmy być w skórze drużyny, której przyjdzie w pierwszej rundzie play off stanąć naprzeciwko Heat, bo od początku stycznia to właśnie Miami ma najlepszy bilans w Konferencji Wschodniej.

Tako rzecze Shaq

"Tatuś kupił mi nowe ferrari. Za moje pieniądze" - o swoich urodzinach.

"Dla moich synków jestem tylko tatą. Nie traktują mnie jak koszykarza. Kobe, T-Mac, Iverson - to są prawdziwi koszykarze. Na mnie nawet nie chcą spojrzeć. I za nic w świecie nie założyliby koszulki z moim numerem".

Bohater tygodnia

Sędzia Mike Smith. W meczu Minnesota - Seattle odgwizdał obustronne przewinienie techniczne, aby przerwać pyskówkę pomiędzy Anthonym Peelerem i Garym Paytonem. Dla Paytona byłoby to już drugie przewinienie, co oznacza automatyczną dyskwalifikację. Payton powiedział: "Jeśli rzeczywiście tak zagwiżdżesz, to będę musiał opuścić parkiet". Smith czym prędzej zmienił pierwotną decyzję i ukarał tylko Peelera. Są równi i równiejsi.

Niezłe numery

12 - w tylu klubach grał w życiu Chucky Brown. Podpisując dziesięciodniowy kontrakt z Sacramento, stał się rekordzistą pod względem liczby pracodawców. Brown ma 34 lata, więc ostatniego słowa jeszcze pewnie nie powiedział. Niejaki Gerard Choucroun stworzył na cześć Chucky'ego stronę internetową www.chuckybrownfanclub.com . Bardzo zachęcamy do wizyty.

Złota myśl

"Gram dobrze zawsze wtedy, gdy mnie noga nie boli" - Penny Hardaway z Phoenix Suns. Ostatnio chyba go boli, bo gra źle.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.