Kobiety wolą sportowców

Kryzys podobno się kończy, ale w świecie sportu nie wszyscy przeszli go bezboleśnie. Trochę gorzej - niż zakładał Real Madryt przy transferze - sprzedają się koszulki Cristiano Ronaldo.

Trochę mniej Amerykanów chodziło na bejsbol (ale czy można narzekać, gdy w sezonie sprzedało się 75 milionów biletów), z F1 wycofali się Japończycy, ale w przyszłym roku i tak pojadą o trzy zespoły więcej niż w tym sezonie. Burza przeszła bokiem? Nie dla wszystkich. Kryzys najmocniej dał się we znaki kobietom.

Sportsmenek i w czasach prosperity media specjalnie nie kochają. No, chyba że są igrzyska i trzeba narodową dumę podbudować okrągłymi krążkami ze szlachetnych metali. Wtedy nie ma różnicy - kobieta, mężczyzna, byleby swój. Poza igrzyskami kobiecy sport wielkich emocji kibiców i kibicek nie budzi. Mimo coraz głośniejszych apeli feministek, nie udało się przekonać nikogo, że koszykówka czy futbol kobiet i mężczyzn to to samo. W żadnym sporcie - nawet w tenisie - kobietom nie udało się zbudować zawodowych rozgrywek, które mogłyby konkurować z męskimi odpowiednikami.

Przykład pierwszy z brzegu: koszykarska WNBA istnieje tylko dzięki swojemu starszemu bratu - NBA. Z roku na rok na trybunach kobiecej ligi zasiada mniej widzów. Teraz było to ok. 8 tys. na mecz - 30 proc. mniej niż w najlepszym sezonie 1998. Dwa czołowe kluby - Sacramento Monarchs (mistrz 2005) i Detroit Shock (2003, 2006 i 2008) - już wycofały się z przyszłorocznej rywalizacji. Właściciele mają dość ciągłego dokładania do interesu. Przy lepszej koniunkturze może mieliby więcej cierpliwości.

O tym, żeby liga na siebie zarabiała, nie ma mowy. Bilety na decydujący mecz finału 2009 zostały wyprzedane tylko dzięki koszykarzom Phoenix Suns, którzy kupili dużą część i rozdali. Oglądalność telewizyjna też była mizerna - 550 tys., czyli jakieś 30 razy mniej niż finały Lakers - Magic.

Gdyby nie NBA, które chce trzymać przy życiu swoją sfeminizowaną wersję, liga podzieliłaby losy piłkarskiej Women's United Soccer Association, która nie tak dawno zakończyła żywot po trzech sezonach z długami wysokości 100 milionów dolarów.

Na starszego brata nie mogą liczyć golfistki i je kryzys doświadczył - relatywnie - najmocniej. Tracą bowiem najwięcej. Jeszcze w 2008 r. pula nagród w najpoważniejszym cyklu LPGA wynosiła 60 mln dol., w tym roku mniej niż 50 mln, a przyszły... pozostaje wielką niewiadomą. Jak na razie sponsorów ma tylko 14 turniejów - mniej niż połowa w porównaniu do ostatniego sezonu. Wielkie korporacje z większą ostrożnością wydają pieniądze na reklamę - to też skutek kryzysu.

W porównaniu do golfistek tenisistki wciąż mają eldorado, choć i one w przyszłym roku podzielą między siebie na korcie odrobinę mniej pieniędzy niż w tym.

Po wracających z Hiszpanii, Rosji czy Włoch polskich siatkarkach widać, że kryzys dotknął kobiecy sport także w Europie. Na szybką poprawę nie ma co liczyć. Problemem jest przede wszystkim to, że nie chcą go oglądać nawet same kobiety. Amerykanie przeprowadzili w tym roku badania i wyszło w nich, że co trzecia kobieta w USA deklaruje się jako lojalna fanka zespołu w NFL (futbol amerykański), tak samo jest w przypadku bejsbola (MLB). Kobiecym golfem czy koszykówką zainteresowana jest raptem co dziesiąta. Nawet Jordan w spódnicy nie miałby szans.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.