Adam Banaszkiewicz: Wygląda Pan na rozluźnionego. Wygrana przyszła tak łatwo?
Marcin Urbaś: Wierzyłem, że mogę wygrać. A czy było łatwo proszę obejrzeć na ekranie. Decydowały centymetry. To był dobry tor, choć potknąłem się na pierwszym wirażu i straciłem rytm. Mogłem urwać jeszcze ze dwie setne. Wtedy moglibyśmy może mówić o łatwej wygranej. Psychicznie jestem rozluźniony, ale moje mięśnie przypominają granit. Konieczna będzie odnowa biologiczna, żeby znów stały się miękkie jak puchowa poduszka.
Co teraz, po takim wyniku?
- Raczej po sukcesie. Wynik był w porządku, ale bez rewelacji. Zdecydowanie kończę sezon halowy. Już za tydzień ruszamy z trenerem Osikiem do Cetniewa na obóz przygotowawczy do sezonu letniego. Teraz będę miał tydzień spokojniejszych zajęć, to będzie praktycznie odpoczynek. O żadnych gratyfikacjach nie myślałem. Trzeba się koncentrować na najważniejszym - na bieganiu.
Już dawno nie mieliśmy trzech sprinterów w finale wielkiej imprezy. Czy to nowa polska szkoła sprintu?
- Sprinterów nadal nie mamy. Robert Maćkowiak biega głównie 400 metrów, a ja i Marcin Jędrusiński, jak mówi trener, jesteśmy dwustumetrowcami, a nie sprinterami. Tak jesteśmy przygotowywani, trenujemy ciężko, ale nie jesteśmy mordowani. Z polską szkołą też bym nie przesadzał, to raczej szkoła trenera Osika.
A jak oceni Pan występ kolegów?
- Robert to po prostu wielka klasa. Ile lat biega już w reprezentacji! Marcinowi wybitnie nie pasuje pierwszy tor, który dzisiaj dostał. Przed biegiem był tak naładowany, że strach było się do niego zbliżyć. Inny tor i wszystko wyglądałoby inaczej.
W sobotę narzekał Pan na łydkę. Dzisiaj wszystko było w porządku?
- Może zabrzmi to śmiesznie, ale już po trzecim kroku poczułem skurcz. Od razu puścił, chyba powodem był
stres. Zbyt spięty wystartowałem, musiałem się rozluźnić i dalej już poszło.
Czy latem zejdzie pan znowu poniżej 20 sekund?
Chciałbym. Dążę do zwycięstw, bo nawet rekord nic nie pomoże, gdy ktoś będzie jeszcze szybszy.