Tomasz Sikora: Jestem spokojny o strzelanie

- Nie mam już ulubionego dystansu. Prawda jest taka, że jak forma przyjedzie, można być mocnym we wszystkich. I taki jest mój cel - mówi kandydat do medali na igrzyskach w Vancouver Tomasz Sikora

Jakub Ciastoń: Czy Puchar Świata w tym sezonie będzie dla pana mniej ważny?

Tomasz Sikora: Najważniejsze będą igrzyska. Jasne, że w PŚ też chcę osiągnąć dobre wyniki, ale przede wszystkim po to, żeby nabrać pewności przed olimpiadą.

Jeśli w grudniu okaże się, że tak jak rok temu od początku będzie pan w świetnej formie biegowej, przestraszy się pan, że to za wcześnie?

- Nie, bo w zeszłym roku cały czas byłem potem w dobrej formie biegowej. Jeśli będzie tak samo, to dobrze, a jeśli w grudniu forma będzie nieco gorsza, też będę spokojny, bo ta najwyższa ma być dopiero w lutym.

Jak wyglądały przygotowania do sezonu olimpijskiego?

- Zacząłem w czerwcu, pół miesiąca później niż poprzednio, bo tamten sezon był nieco dłuższy. Plan ogólny był bardzo podobny, niewiele zmienialiśmy, żeby nic nie popsuć. Byłem m.in. w Ramsau, Anterselvie, dużo biegałem na rolkach, potem przerzuciłem się na narty. Mam w nogach ponad 6,5 tys. kilometrów.

Narzekał pan na pogodę w Ramsau.

- Było za gorąco, 16 stopni w dolinach, a na lodowcu śniegu jak na lekarstwo i był brudny. Nie mogliśmy w ogóle testować nart. Biegałem na pożyczonych starych nartach, żeby nie niszczyć nowego sprzętu. Dopiero we Włoszech trenowałem w normalnych warunkach na śniegu.

Ile będzie pan miał par nart w tym sezonie?

- Zostawiłem sobie pięć najlepszych par z poprzedniego sezonu, a firma Fischer dołożyła mi jeszcze 20 nowych modeli. Z pierwszych testów wynika, że są w porządku. Mam duży wybór.

Czy przygotowywał się pan specjalnie pod kontem tras w Vancouver?

- Olimpijska trasa jest płaska, z małą liczbą podbiegów i zjazdów, ale z dużą dawką ostrych zakrętów. Wymaga ciągłego wysiłku, nie ma gdzie odpocząć. Mogę powiedzieć, że na taką właśnie trasę jestem teraz przygotowany idealnie. Cały trening mieliśmy ustawiony pod taki właśnie wysiłek.

W Whistler, gdzie odbędą się biatlonowe konkurencje, jest zimą bardzo ciepło. Temperatury dochodzą do 10 stopni. Jakie to może mieć znaczenie?

- To może być problem. O śnieg się nie martwimy, bo zawsze można przywieźć sztuczny. Nie sądzę, by organizatorzy mieli takie problemy, jak w tym roku Koreańczycy na MŚ, ale martwię się tą temperaturą. Nigdy nie lubiłem "upałów", jestem typem zawodnika, który kocha ścigać się w mrozie, nawet jeśli to jest minus 15. Ale na ciepły śnieg jesteśmy przygotowani. W czerwcu nasi serwismani razem z Fischerem wybrali mi sześć par na taką właśnie pogodę.

Szukaliście w Europie podobnych tras do tych w Whistler?

- Nie o to chodzi. Zmieniliśmy po prostu profil treningu. Był większy nacisk na wypracowanie siły w nogach, dynamiki, by móc długo ścigać się po płaskim i na szybkich podbiegach.

Kiedy będzie można ocenić, czy jest pan w formie na Vancouver?

- Na dzień przed startem ( śmiech ). Na pewno nie można zwracać uwagi na to, co będzie się dziać w styczniu. Wtedy mogą być gorsze wyniki, bo wielu rywali będzie już myśleć o igrzyskach i nie wystartują w PŚ na 100 procent. Ja pewnie w ogóle zrezygnuję z kilku styczniowych startów i pojedziemy na zgrupowanie przedolimpijskie.

Kiedyś wolał pan biegi długie na 20 i 15 km, ostatnio lepiej spisuje się pan w sprintach. Na co stawia pan w tym sezonie?

- Na wszystko. Tak naprawdę już nie mam ulubionego dystansu. Jak forma przyjedzie, można być mocnym we wszystkich. To jest mój cel.

Kto będzie groźny na igrzyskach i w PŚ?

- Chyba nic się nie zmieni, tradycyjnie Bjoerndalen i reszta Norwegów, Niemcy, Rosjanie. Trener Bondaruk trzyma rękę na pulsie i obserwuje bacznie rywali, podpatruje, co szykują. Myślę, że jak co roku pojawi się też ze dwóch-trzech młodych zawodników, tak jak rok temu Austriacy czy ten mody Chorwat [Jakov Fak], który zdobył medal na MŚ. Norwegów spotkaliśmy na lodowcu w Austrii, trenowali tak samo jak w poprzednim sezonie. Tak jak my nie chcą niczego popsuć.

Co się stało z Emilem Svendsenem? Wydawało się, że młody Norweg zdetronizuje Bjoerndalena, a w poprzednim sezonie zupełnie się pogubił.

- Miał jakieś problemy osobiste. Nie wiemy dokładnie, o co chodziło. Rzeczywiście dziwna sytuacja, bo moim zdaniem mógł zagrozić Bjoerndalenowi.

Strzelanie to w poprzednim sezonie była pana pięta achillesowa. Kosztowała pana złote medale na MŚ. Będzie lepiej?

- Kupiliśmy w tym roku specjalny program połączony z laserowym karabinkiem do treningów "na sucho". Ostatnio z dużym powodzeniem korzystali z niego Rosjanie, którzy, jak wiadomo, strzelają świetnie. To bardzo pomogło, bo komputer analizuje wszystko z dokładnością do ułamków sekundy przed oddaniem strzału i po oddaniu strzału. Łatwo wychwytywał błędy. Dzięki temu wiem, że w pozycji stojącej lufa za bardzo uciekała mi w prawo. Dużo pracowaliśmy latem, żeby to poprawić. Staraliśmy się dojść do tego, żeby strzały wchodziły bardziej w środek każdej tarczy, a nie w prawo. Jestem teraz dużo spokojniejszy o strzelanie. Na dziś wygląda bardzo dobrze, mam nadzieję, że tak będzie też w sezonie.

W poprzednim tygodniu dostał pan biatlonowego Oscara, nagrodę dla najlepszego zawodnika sezonu.

- Myślałem, że zdobędzie go po raz trzeci Bjoerndalen. To dla mnie bardzo cenne wyróżnienie, bo nagrodę przyznali trenerzy ekip narodowych. Oni wiedzą najlepiej, ile kto włożył pracy na treningach. Traktuję to jako premię za całokształt. Mimo że nie zdobyłem medalu na MŚ i żadnej, nawet małej Kryształowej Kuli, to jednak trenerzy docenili to, że jako jedyny zawodnik ani razu nie wypadłem poza pierwszą dwudziestkę PŚ, że byłem najrówniejszy.

Lufy w karabinie pan nie zmieniał, ale podobno jest nowa kolba.

- Kolbę musiałem zmienić, bo ta była już złamana trzy razy i istniało ryzyko, że na zawodach przydarzyłby się upadek i pojechałbym na igrzyska z poklejoną kolbą. Trzeba więc było ją zmienić. I wpadliśmy na pomysł, żeby kolorystykę kolby wyłoniono w konkursie dla kibiców. Ogłosiliśmy ten konkurs, przyszło bardzo dużo prac. Bardzo mi się podobały, a jeden szczególnie. Karabin jest teraz koloru czerwonego z czarnymi i białymi elementami. Ten czerwony przechodzi w słońcu w złoty. Cały okres przygotowawczy biegałem z tą kolbą i wszystko było w porządku. Mam nadzieję, że przyniesie mi szczęście.

Najbliższe plany?

- Zaraz po 1 listopada lecimy do Muonio w Finlandii na ostatnie zgrupowanie. Będę chciał wystartować tam dla przetarcia w kilku zawodach biegowych, ale nie PŚ tylko niższej rangi. Być może przed igrzyskami wystartuję też w zawodach biegowych w kanadyjskim Canmore, tak dla podniesienia adrenaliny.

Na igrzyska z męskiej ekipy prawdopodobnie pojedzie tylko pan, bo PKOl zaostrzył kryteria i nikt inny się nie zakwalifikuje. Robi to panu różnicę? Nie żal, że nie będzie sztafety?

- Całe lato trenowałem z Łukaszem Szczurkiem i Mirkiem Kobusem. Dopiero pod koniec zacząłem wygrywać z nimi sprawdziany. Łukasz bardzo dobrze strzelał i biegał. Ale przygotowania letnie a zima to zupełnie co innego. Zobaczymy w Muonio na testach, jak sobie poradzą. Mam nadzieję, że zdołają się zakwalifikować choć do sztafety, ale patrząc na minima, będzie ciężko. Jeśli pojadę sam, nie będzie to miało znaczenia, choć sztafety byłoby mi szkoda najbardziej. To zawsze bardzo efektowne zawody.

TOMASZ SIKORA

W grudniu skończy 36 lat. Urodził się i mieszka w Wodzisławiu. Mistrz świata na 20 km z Anterselvy (1995), wicemistrz na 20 km z Oberhofu (2004), srebrny medalista igrzysk w Turynie na 15 km (2006), wielokrotny mistrz Europy. W PŚ startuje od 16 lat, zawody indywidualne wygrał pięciokrotnie. W 2006 r. zdobył małą Kryształową Kulę w sprincie. W poprzednim sezonie sześć razy na podium (jedno zwycięstwo), przez 42 dni był liderem klasyfikacji generalnej PŚ, ostatecznie zajął drugie miejsce. Obok Justyny Kowalczyk największa nadzieja na medal olimpijski w Vancouver. Żonaty, ma dwójkę dzieci.

KALENDARZ

11.02-28.02 Igrzyska w Vancouver (Kanada)

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.