Jak finał zmienił się w pośmiewisko »
Jedno kuriozum następuje po drugim. Zaczęło się od zaskakującego terminarza: finały przewidziano na połowę
października, co już wydawało się ryzykowne. W pierwszym terminie tor - po deszczu i ze względu na wilgotność - nie nadawał się do jazdy, więc 15 tys. kibiców, którzy kupili bilety, poszło do domu. Tak samo w przypadku drugiego, trzeciego i czwartego terminu. Piąty wyznaczono na dziś. Ale w sobotę w
Zielonej Górze znów ma padać, więc meczu nie będzie.
Próbowano już wszystkiego. Najpierw - by osuszyć nawierzchnię - palono
opony (choć to niezgodne z prawem) i słomę. Później zielonogórzanie nakryli tor folią, a pod nią włożyli potężne dmuchawy. Trener Falubazu Piotr Żyto mówił wtedy, że "temperatura pod płachtą sięga 50 stopni Celsjusza, więc można uprawiać banany". Ale toru to nie osuszyło. W czwartek tor gospodarzy, który miał być ich atutem, przygotowywał trener... gości, torunianin Jan Ząbik. Ale nawet największy specjalista w Polsce z nawierzchnią sobie nie poradził. A do tego doszedł jeszcze czwartkowy cichy strajk zawodników. Choć sędzia Leszek Demski do końca próbował doprowadzić do tego, by zawody się odbyły, żużlowcy obu drużyn zaskakująco zgodnie odmawiali jazdy w błocie. - Chcę przeżyć - tłumaczył jeden z torunian.
Nie wiadomo, co zrobić z finałem, bo regulamin mówi wprost: pierwszy mecz musi odbyć się w Zielonej Górze, a dopiero rewanż na torze wyżej rozstawionego i broniącego mistrzostwa Unibaksu. Tyle że w Zielonej Górze - jak mówią prezesi obu finalistów - w tym roku żadnego meczu już nie uda się rozegrać: tor przypomina gąbkę nasiąkniętą wodą. I to taką, która nie schnie, bo jest wystawiona na deszcz.
Sytuacja jest patowa z jeszcze jednego względu. Z końcem października większości zawodników kończą się kontrakty, więc formalnie nie będą już pracownikami klubów.