Rafał Stec: Bojkot kibiców zatrutych

Najpopularniejszy song polskich stadionów - "Jeb..., jeb... PZPN" - wybrzmi w środę wieczorem ciszej niż zwykle, bo kibice od tygodni skrzykują się w internecie, by zbojkotować mecz ze Słowacją. Do wczoraj kupili zaledwie 4 tys. z 40 tys. dostępnych biletów na Stadion Śląski (drugie tyle wzięli rywale), ponad 110 tys. osób podpisało się też pod protestem na internetowej stronie www.koniecpzpn.pl którego pomysłodawcy sprecyzowanego planu na przyszłość na razie (?) nie mają.

Przeciwnicy akcji argumentują, że bojkot, oficjalnie wymierzony w zarzynających polski futbol darmozjadów z PZPN, zaszkodzi co najwyżej Bogu ducha winnym piłkarzom, którzy również są ofiarami działaczy. I że będącej dobrem wspólnym drużyny narodowej bojkotować nie wolno.

Niestety, polska piłka nożna wspólną własnością wcale nie jest. Zagarnęli ją bezwzględni, cyniczni i skandalicznie niekompetentni cwaniacy z głowami zabetonowanymi w głębokiej komunie, którzy stanowią cząstkę większej całości - żadna dziedzina życia nie pozbywa się peerelowskiego balastu oporniej niż sport. Futbolowi działacze jawnie, na oczach kibiców, doją dyscyplinę (wynagradzając się po królewsku za nieróbstwo), a selekcjonera reprezentacji szukają zgodnie z pozwalającą zachować wpływy zasadą "nieważne, czy będzie dobry, czy zły, ważne, żeby był nasz". "Nasz" nie znaczy nawet "polski", bo kandydaci zbyt niezależni - także rodzimi - są niemile widziani.

Tymczasowo działacze mianowali Stefana Majewskiego, przeciętnego ligowego fachowca powolnego Antoniemu Piechniczkowi, który pełni nieformalną funkcję nadzorcy selekcjonera. Piechniczek jako trener odnosił sukcesy przed dwoma dekadami, w minionej już mu się nie wiodło, w 1997 roku całkiem rzucił fach. Przedwcześnie, miał wówczas zaledwie 55 lat.

Nie wiem, czy wsłuchany w maksymy Piechniczka Majewski mógłby dobrze prowadzić kadrę. Nie wykluczam, że tak. Szefowie PZPN nie wydukali jednak ani słowa merytorycznie uzasadniającego jego kandydaturę. Promują ją inaczej - prezes Grzegorz Lato ujawnił wczoraj w "Dzienniku Gazecie Prawnej", że obiecał piłkarzom premie za... remis w sobotnim meczu z Czechami, choć remis byłby porażką, choć szansę na awans na mundial podtrzymywało wyłącznie zwycięstwo. Nieważne, działacze potrzebowali jakiegokolwiek, śladowego choćby punktu podparcia, by ogłosić triumfalny powrót polskiej myśli szkoleniowej.

Klimat naszej piłki demoralizuje od trampkarza, nic więc dziwnego, że Mariusz Lewandowski dodatkowo zachęcił do bojkotu. Kapitan reprezentacji rzucił do mikrofonów, że oczekuje od federacji słoweńskiej (wciąż walczącej o MŚ, zainteresowanej zwycięstwem Polski nad Słowacją) oferty skłaniającej jego i kolegów do gry - brzmi niemal jak szyderstwo - "z jeszcze większym charakterem". I wcale nie zanosi się, by Lewandowski - poprzestańmy na łagodnym wymiarze kary - stracił opaskę kapitana! On i działacze albo napominają, że oburzeni nie znają się na żartach, albo wyrzucają krwiożerczej prasie, że ta poluje na skandal. Nasza piłka to czysty - czy raczej: brudny - biznes, nikt już nie pamięta o elementarnych wartościach, najważniejsze jej osobistości ani się pretensjonalnie nie zająkną, że o pewnych rzeczach sportowiec nie tylko nie powinien żartować, ale nawet pomyśleć. Zwłaszcza kapitan drużyny narodowej, zwłaszcza piłkarz mający być wzorem - i dla młodszych graczy, i dla młodych fanów.

Skoro Słoweńcy nie zamierzają składać oferty, to narastające wątpliwości kibica, czy warto iść na stadion, stają się reakcją jeszcze bardziej naturalną. Czy Lewandowskiemu na pewno będzie się chciało? Przecież nawet się nie spłonił, nie zrugali go przełożeni, nie zdobył się na skruchę i proste "przepraszam". Kiedy słyszę, że polski piłkarz też padł ofiarą patologii toczącej całe środowisko - zamiast wychowywać, wytarzało go w korupcyjnej mentalności, wyuczyło na patałacha - to myślę sobie, że Lewandowski wyrasta na typowego działacza. Że jeśli zechce nim zostać, to nie będzie się specjalnie różnił od prezesa Laty, który wściekał się, że powoli dochodzimy do absurdu, bo "wkrótce będziemy ścigać sędziego, który wziął kilogram kiełbasy albo pół litra wódki."

Lewandowskiego nie wybatoży burą ani prezes legenda boiska, ani trener medalista mundialu, ani aktualny selekcjoner. Że postąpił ohydnie, może usłyszeć pewnie tylko z trybun. Albo i nie usłyszeć, jeśli kolejni fani uznają, że oglądać kadry z kapitanem Lewandowskim chwilowo nie mają ochoty. (No, chyba że Lewandowski zadzwoni z ofertą).

W kibicowskim bojkocie coraz silniej wyczuwam nieuniknioną reakcję fizjologiczną - jeśli zbyt długo zapychają ci usta paskudztwem, to żołądek w pewnym momencie nie wytrzymuje i sami wiecie, co się dzieje. A skoro Lewandowski wyznał, co mu w duszy gra, też się wyspowiadam, z góry przepraszając za brutalność: struty polską piłką nie umiem uciec od podejrzenia, że zdesperowani działacze dla uspokojenia nastrojów są gotowi zapłacić nawet za naszą wygraną w listopadowym sparingu z Rumunią. Rumunom.

O felietonie podyskutuj na blogu Rafała Steca ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.