Sven Hannawald mówi o konkursach w SLC

Absolutnie Małysz będzie w Salt Lake City jednym z głównych faworytów, choć niejedynym. A może czeka nas niespodzianka i któryś ze złotych medali zdobędzie ktokolwiek z pierwszej 40? Przekonamy się 10 lutego

Sven Hannawald mówi o konkursach w SLC

Absolutnie Małysz będzie w Salt Lake City jednym z głównych faworytów, choć niejedynym. A może czeka nas niespodzianka i któryś ze złotych medali zdobędzie ktokolwiek z pierwszej 40? Przekonamy się 10 lutego

Michał Pol: Dokładnie w tym samym momencie, w którym eksplodowała Pana forma, czyli podczas Turnieju Czterech Skoczni, Adam Małysz popadł w kryzys. Nie tylko przegrywał z Panem, ale znajdował się poza podium. Potrafi Pan wytłumaczyć ten zbieg okoliczności?

Sven Hannawald: Ale przez ten czas nie brakowało mu wiele. Na pewno nie nazwałbym tego kryzysem. Każda zwycięska passa musi mieć kiedyś swój koniec i nie inaczej będzie ze mną. Teraz wygrywam i oby to trwało jak najdłużej, ale w końcu przyjdzie moment, że przegram [rozmawialiśmy w Zakopanem dzień przed pierwszym konkursem, w którym wygwizdany Hannawald zajął drugie miejsce za Matti Hautamaekim - przyp. red.]. Małysza spotkał ten sam los co w ubiegłym roku Martina Schmitta, który był absolutnym faworytem do wygrania całego sezonu, ale z nieba spadł Polak i zgarnął prawie wszystko. W tym sezonie to Małysz był faworytem, to on musiał radzić sobie z presją i oczekiwaniami swoich kibiców. Na mnie przed Turniejem Czterech Skoczni nie stawiał nikt i dlatego było mi łatwiej. Pokonanemu faworytowi bardzo trudno się podnieść.

Czy Pana zdaniem Polak będzie się liczył w walce o medale w Salt Lake City?

- Absolutnie będzie jednym z głównych faworytów, choć niejedynym. A może czeka nas niespodzianka i któryś ze złotych medali zdobędzie ktokolwiek z pierwszej 40.

Małyszowi pomaga cały sztab ludzi, fizjolog, psycholog. Jak to możliwe, że Pan sam doprowadził się do takiej formy, zwłaszcza po problemach ze zdrowiem, jakie miał Pan w ubiegłym sezonie?

- Nie potrzebuję psychologa. Raczej sam dla siebie jestem najlepszym psychologiem. Wiem, jakie mam problemy i sam sobie muszę z nimi poradzić. Bo ja sam jestem swoim największym rywalem. Często zbyt wiele myślę, kiedy idzie mi źle, aż od tego tracę rozum.

Jak czuje się człowiek, który dopiero co przeszedł do historii, wygrywając wszystkie cztery konkursy Turnieju Czterech Skoczni?

- W porządku. Teraz już ochłonąłem, choć nie było to łatwe. Udało mi się odnieść naprawdę wielki sukces, który mogę chyba tylko porównać z tytułem mistrza świata i złotym medalem olimpijskim. Wszyscy byli zaskoczeni, ale ja sam najbardziej. Nie marzyłem o takim sukcesie, bo o takich rzeczach się nie marzy. Ja zresztą zawsze staram się żyć z konkursu na konkurs. Najbardziej byłem dumny, że część tych zwycięstw odniosłem przed własną publicznością. To było dla mnie niezwykle ważne.

Podczas Turnieju wyglądał Pan, jakby skakał zupełnie bez stresu i presji...

- To nieprawda. Denerwowałem się bardzo - po drugim, trzecim konkursie nie mogłem spać w nocy. Nawet tuż przed skokiem, nawet czasami w locie gotowało się we mnie. Na szczęście w niczym mi to nie przeszkodziło.

Martin Schmitt radzi sobie w tym sezonie o wiele gorzej niż w ubiegłym. Czy po ostatnich sukcesach radzi mu Pan, jak skakać, daje jakieś wskazówki?

- Nie, bo nie ma takiego zwyczaju. Każdy musi sam sobie poradzić z samym sobą.

Jak Pan się czuje jako bożyszcze nie tylko niemieckich nastolatek? Tu, w Zakopanem, słyszeliśmy mnóstwo dziewczęcych pisków, niemieckie gazety ogłaszają konkursy na znalezienie Panu żony, na które przychodzi setki tysięcy zdjęć...

- Cóż, mogę tylko powiedzieć, że nie czuję swoich 27 lat. Mam wrażenie, że dopiero co obchodziłem 20. urodziny i nadal jestem najmłodszy w drużynie. Co do popularności, będę sobie z nią musiał poradzić jak pozostali. A sam na razie nie mam czasu na szukanie żony, więc to bardzo ciekawe, że ktoś robi to za mnie.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.