Rozmowa z byłym mistrzem w skokach Jensem Weissflogiem

Współczesne media wykreowały skoczków na wielkich bohaterów, nadały im status gwiazdorów. W Zakopanem zawodników odprowadzało na skocznię kilkunastu ochroniarzy, niczym bokserów wagi ciężkiej, idących na ring w Las Vegas. Każda dyscyplina sportu stara się dziś być coraz większym show, żeby przyciągnąć lepszych sponsorów i większe pieniądze - mówi Jens Weissflog

Rozmowa z byłym mistrzem w skokach Jensem Weissflogiem

Współczesne media wykreowały skoczków na wielkich bohaterów, nadały im status gwiazdorów. W Zakopanem zawodników odprowadzało na skocznię kilkunastu ochroniarzy, niczym bokserów wagi ciężkiej, idących na ring w Las Vegas. Każda dyscyplina sportu stara się dziś być coraz większym show, żeby przyciągnąć lepszych sponsorów i większe pieniądze - mówi Jens Weissflog

Adam Małysz będzie faworytem w obu olimpijskich konkursach. Ale nie jedynym faworytem. Na igrzyskach nikt nie kalkuluje, nikt nie ogląda się na rywali. Każdy mówi sobie: "teraz albo nigdy". Bo satysfakcji z olimpijskiego złota nie da się porównać z niczym - mówi najbardziej utytułowany narciarz w historii skoków

Michał Pol: Wszyscy w Polsce byliśmy porażeni nagłym spadkiem formy Adama Małysza. Na początku sezonu jeszcze wygrywał, ale już nie "przeskakiwał" rywali o 10-15 metrów, później przestał wygrywać. Dlaczego?

Jens Weissflog: - Moim zdaniem wytłumaczeniem jest po prostu niewyleczona choroba. Widać było już w Predazzo, że Adam jest zaziębiony. Przez święta nie doszedł do siebie, a potem od razu ruszył na Turniej Czterech Skoczni. Moim zdaniem oddawał nadal bardzo dobre skoki technicznie, ale jego organizm był wycieńczony. Potrzebował po prostu krótkiego odpoczynku, jednak nie dostał go nawet po Turnieju. Będzie go miał przed igrzyskami i dlatego będzie w Salt Lake City głównym faworytem do złotego medalu w obu olimpijskich konkursach.

Ale trzeba się liczyć z bardzo dobrą formą Hannawalda. Może znów błysnąć Fin Hautamaeki, liczyć się też będą Austriacy Widhölzl i Hoellwarth. Kto jeszcze? - bez wątpienia Martin Schmitt.

Czy występ na igrzyskach różni się od po prostu kolejnego startu w Pucharze Świata?

- Czuje się wyjątkowość igrzysk. Ale też wyjątkową presję. Człowiek nigdy przecież nie wie, czy dane mu będzie jeszcze kiedyś wystąpić w tak prestiżowych zawodach. Każdy stara się wystartować na 100 procent możliwości.

Powiedział Pan kiedyś, że 50 procent sukcesu skoczek zawdzięcza swojej głowie...

- Wszyscy zawodnicy, kiedy już osiągną pewien poziom techniczny i fizyczny stają przed barierą złożoną z oczekiwań, presji, czasami strachu, niewiary w siebie. Ich psychika musi tę barierę pokonać albo zawodnik nigdy nie będzie w stanie oddawać dalekich skoków i wygrywać. Skoczek musi umieć sobie powiedzieć: "teraz chcę zrobić to, co dokładnie zaplanowałem" i wykonać to. A to jest wbrew pozorom bardzo, bardzo trudne. Tylko nieliczni wśród 70 zawodników, którzy będą rywalizować o medale w Salt Lake City, są takimi sztukmistrzami, by przenieść formę i nastawienie z treningu na zawody.

Czy dzisiejsze skoki narciarskie różnią się od tych z Pana czasów?

- Nasza dyscyplina zmieniała się przez całą moją karierę, przecież przeżyłem rewolucję związaną z wprowadzeniem stylu V. Jednak to, co dzieje się ze skokami dziś, sprawia, że zastanawiam się, czy to ten sam sport. A przecież skończyłem karierę zaledwie parę lat temu. Tę różnicę doskonale widać właśnie tu, w Zakopanem, gdzie na zawody przybyło 80 tys. widzów. Zainteresowanie mediów jest przeogromne, z samych Niemiec jest kilka stacji telewizyjnych, które płacą FIS olbrzymie pieniądze za prawo do relacji. Dzięki temu zawodnicy skaczą wreszcie za porządne pieniądze, a nie za zegarki czy radiomagnetofony jak my.

To właśnie media, tworząc takie zainteresowanie, uczyniły ze skoczków wielkich bohaterów, nadały im status gwiazdorów. Jednak te zmiany mnie nie dziwią, to naturalna kolej rzeczy. Każda dyscyplina sportu staje się z roku na rok coraz większym show, żeby przyciągnąć lepszych sponsorów i większe pieniądze.

Jednak czy to nie idzie zbyt daleko? Te młode dziewczyny, które trzymają transparenty z napisem "Martin, chcę mieć z tobą dziecko". Zawodnicy stali się elementem popkultury.

- To także jest efekt działania mediów i reklamodawców. Ci ostatni chcą mieć gwiazdy w takim wieku, żeby za pośrednictwem telewizji, kolorowej prasy dotrzeć do młodych ludzi. Dlatego też widzę na trybunach pod skoczniami tak wiele młodych twarzy jak nigdy.

Z drugiej strony osiągnięcia skoczków też są porywające. Przecież wygrywając wszystkie cztery konkursy Turnieju Czterech Skoczni Sven Hannawald dokonał rzeczy niebywałej, czegoś, co nie udało się nikomu w 50-letniej historii. Myślę, że to właśnie sprawiło, że relację z ostatnich zawodów oglądało w telewizji ponad 13 mln Niemców, czyli tyle, ile finał Ligi Mistrzów z udziałem Bayernu Monachium czy decydujący o tytule wyścig Michaela Schumachera. To wszystko wpłynie na rozwój skoków, sprawi, że jeszcze więcej młodych ludzi zapisze się do klubu, a za jakiś czas wypłyną jako olbrzymie talenty.

Jak Pan wyjaśni, że Turniej Czterech Skoczni musiał czekać aż 50 lat, aż zjawi się Sven, który wygra wszystkie konkursy?

- Tego się nie da logicznie wyjaśnić. Po prostu się zdarzyło.

A czy zamieniłby Pan swój niedościgniony rekord - czterech wygranych Turniejów na cztery zwycięstwa Hannawalda w jednym Turnieju?

- Nie, Hanni przeszedł do historii skoków, ale ja też zdobyłem tam swoje miejsce. Naszych osiągnięć nie da się porównać.

Adam Małysz powtarza, że to właśnie Pan był jego idolem. Czy to dla Pana coś znaczy?

- Słyszałem o tym, jeszcze kiedy byłem zawodnikiem. Wielu skoczków tak mówiło, i to bardzo miłe. Jednak w głębi duszy nigdy nie czułem się niczyim idolem. Każdy z nas, zawodników, jest inny, wyjątkowy, każdy miał jakieś swoje problemy. I każdy musiał sobie w końcu ze sobą poradzić. Albo wygrywał ten pojedynek, albo przegrywał. Adam wyszedł z niego zwycięsko. Natomiast ja nigdy nie czułem się i nadal nie czuję kompetentny, by udzielać komukolwiek rad, podpowiadać, że powinien robić coś tak, a nie tak.

Słowem, nie udziela Pan rad nawet swoim rodakom, Schmittowi, Hannawaldowi?

- Nie. Nie mam z nimi żadnego kontaktu. Co najwyżej mogą mnie wysłuchać w telewizji.

Czy nie żałuje Pan czasem, że za wcześnie skończył karierę? Sam Pan stwierdził, że dziś i zainteresowanie skokami jest większe i pieniądze, jakie zarabiają zawodnicy...

- Nie zazdroszczę im sławy ani pieniędzy. Owszem, było mi ciężko podjąć decyzję o zakończeniu kariery, jak chyba każdemu sportowcowi, ale jakoś sobie z tym poradziłem. Nie cierpię, że nie stoję już w świetle ramp. Ja już się w życiu nawygrywałem, niech dziś wygrywają inni. A czy żałuję czegoś z mojej kariery? Jestem szczęśliwy z tego, co osiągnąłem, ale przecież nie wygrałem wszystkiego, co chciałem. Zdarzały mi się bolesne porażki. Startowałem na czterech igrzyskach, a medale przywiozłem tylko z dwóch. Czyli 50 proc. sukcesu. Mówię o tym także dlatego, żebyście wy, Polacy, pamiętali, że to nie są ostatnie igrzyska w karierze Adama Małysza.

Kiedy rozmawialiśmy w Zakopanem w 1996 roku, mówił Pan, że Pana sześcioletni synek Daniel też zaczyna skakać. Czy jest szansa, że niedługo nazwisko Weissflog znów pojawi w czołówce Pucharu Świata?

- Daniel jeździ i biega na nartach, ale zawodnikiem raczej nie będzie. Chwała Bogu nie ma takich aspiracji. To nie jest łatwy kawałek chleba, a już dla syna sławnego ojca w szczególności. Ja mu jednak niczego nie narzucałem. Sam sobie wybiera drogę życiową i może dzięki temu będzie szczęśliwy.

Copyright © Agora SA