Rafał Stec: Kiedy mundial straci sens

Międzynarodową rywalizację dzieliliśmy dotąd na rywalizację klubów, czyli firm zrzeszających zawodników bez względu na paszporty, oraz reprezentacji narodowych, do których rekrutowaliśmy osobników z puli zawężonej do naszych rodaków. Niestety, granica się zaciera

Najpierw pingpongowe mistrzostwo Europy zdobędzie Portugalka urodzona w prowincji Guangdong, która pokona w finale Islandkę, przypadkiem urodzoną w prowincji Liaoning, a brąz zgarnie Greczynka, urodzona szczęśliwym dla greckiego sportu trafem w prowincji Jiangsu. Potem drużynowe złoto wywalczą Rosjanki urodzone oczywiście w prowincjach Fujian i Szantung, bijąc w finale Szwajcarki przybyłe akurat z prowincji Zhejiang. Następnie trenerkami wszystkich reprezentacji zostaną wyłącznie te obywatelki Unii Europejskiej, które przed emigracją również rosły pod troskliwą opieką Komunistycznej Partii Chin. Aż wreszcie gotować dla uczestników turnieju zaczną wyłącznie kucharze, którzy do gara lubią włożyć i kaczkę, i psa, i w ogóle każdego, jak międzykontynentalna plotka niesie, czworonoga oprócz stołu, niekoniecznie pingpongowego.

Nie wiem, czy zaraz po obiedzie kaczki wygryzą orły z godła polskiego lub niemieckiego, ale wnikliwą obserwację ME zdecydowanie zalecam. Jeśli drobne incydenty uruchamiają wielkie przemiany wywracające porządek świata, to niewykluczone, że najbliższą rewolucję zwiastują przesunięcia przy stołach pingpongowych. Na razie jeszcze jesteśmy - sięgając do gramatyki Piotra Pacewicza - potrzebne, importowane Chinki przejęły zaledwie połowę miejsc w czołowej trzydziestce europejskiego rankingu. Ale inwazja trwa, wręcz się wzmaga, a kiedy wszystkie stoły zostaną opanowane, przyjdzie pewnie czas na zawłaszczenie foteli, tapczanów, balkonów, ogrodowych krasnali. Europejka zrobiła swoje, Europejka może odejść. Kontynent oddamy właściwie bez walki.

Przyszłość maluję na żółto dla podgrzania dramaturgii, zdaję sobie sprawę, że migracje obierają przeróżne kierunki i czeka nas raczej zlanie wszystkich kolorów do jednej wielkiej michy. Widzę zresztą w tej zupie niemal same zalety, ale owo "niemal" ma znaczenie fundamentalne - rozumiem też zmartwienie kibiców, którzy przeczuwają rychły kres istotnej części sportowych emocji. Międzynarodową rywalizację dzieliliśmy dotąd na rywalizację klubów, czyli firm zrzeszających zawodników bez względu na paszporty, oraz reprezentacji narodowych, do których rekrutowaliśmy osobników z puli zawężonej do naszych rodaków. Niestety, granica się zaciera.

W czwartkowej "Gazecie" mozolnie zliczałem rozmaitych Nigeryjczyków, Brazylijczyków, Amerykanów, Francuzów czy Norwegów spolszczonych dla chwały naszej piłki nożnej, koszykówki, rugby i żużla. Masowe naturalizowanie rozpełzło się po całym sporcie, choć każdy przypadek rozpatrywać należy osobno - jedni przysposabiają sobie obcokrajowców w okolicznościach niebudzących sprzeciwu, inni uprawiają proceder bezwstydnego handlu paszportami.

Władze sportowe bronią się niespójnie. Są federacje zabraniające zmieniać kadrę narodową (co blokuje sportowców z podwójnym obywatelstwem), są federacje wyznaczające chętnym na zmianę flagi okres karencji, są federacje nakazujące pomieszkać w przybranej ojczyźnie przez pewien czas, zanim nabędziesz prawa do jej reprezentowania, są wreszcie federacje niewymagające nawet paszportu państwa, dla którego chcesz walczyć o medale. Kto lubi skakać z flagi na flagę, może w każdej edycji World Baseball Classic miotać lub łapać na chwałę innego kraju. Obywatelstwa nie potrzebuje. Ekstremiści z Włoch wysyłają kadrę złożoną niemal wyłącznie z Amerykanów.

Włosi przeczesują USA pod kątem narodowościowym, werbując baseballistów z drzewem genealogicznym wyrosłym na Półwyspie Apenińskim, czyli postępują w sposób akceptowany przez większość kibiców, często usatysfakcjonowanych już samym znajomo brzmiącym nazwiskiem importowanego delikwenta. Francuzowi Ludovicowi Obraniakowi (ma wzmocnić kadrę futbolową) nasi fani bez rozterek wybaczają, że nie zna słowa po polsku, nigdy nie odwiedził ojczyzny dziadka i nie ma pojęcia, skąd pochodził Jan Paweł II, natomiast Brazylijczyka Rogera Guerreiro przesłuchują ze znajomości słów hymnu, wypytują, jak dobrze mówi po naszemu, sprawdzają, czy zadowalająco długo mieszka w Warszawie. (Sam zgłaszałem w jego sprawie pretensje, ale zupełnie innej natury - nie podobał mi się nadzwyczajny tryb przyznawania mu obywatelstwa dla zachcianki Leo Beenhakkera). Karkołomna to logika, przecież Guerreiro, wyjąwszy święte kryterium krwi, jest wręcz ciut bardziej "polski" niż Obraniak. No, chyba że po ewentualnym transferze do Barcelony Filipe Luisa Kasimirskiego zamierzamy pękać z dumy z pierwszego rodaka na Camp Nou tylko dlatego, że jego przodkowie uciekli w XIX wieku z Kalisza do Ameryki Płd.

Ilekroć myślę o tych paradoksach, umacniam się w podejrzeniu, że marzenie o sformułowaniu mądrej reguły obejmującej całość problemu - kiedy wolno ci grać dla kraju X, a kiedy nie wolno - na zawsze pozostanie utopią. Cokolwiek wymyślimy, potraktujemy kogoś niesprawiedliwie. Weźmy choćby zasadę, która w nowoczesnym futbolu uchodzi za oczywistą - jak grałeś dla seniorów Kolumbii, to nie masz prawa się rozmyślić i zagrać dla seniorów Hiszpanii. A niby dlaczego? Znam autentycznych dwupaństwowców, znam też obcokrajowców, którzy po kilkuletnim pobycie w Polsce czują, że zyskali drugą, przybraną ojczyznę. A jeśli tak, to dlaczego akurat futbolistom odbierać frajdę z gry dla tejże? Dlaczego obywatela RP, który zgodnie z prawem otrzymał paszport, międzynarodowa organizacja (FIFA) ma pozbawiać podstawowego uprawnienia dostępnego innym obywatelom? Mam wrażenie, że w razie procesu niejeden sąd zdiagnozowałby dyskryminację.

FIFA wprowadziła też zasadę, że zawodnik naturalizowany musi spędzić pięć lat w nowym kraju, by nabyć glejt do reprezentowania go na boisku. Gdyby wprowadziła ją trochę wcześniej, Roger nie wystąpiłby na Euro 2008. Co znów wywołuje wątpliwości: dlaczego imigrant, który został np. Holendrem po zdaniu rygorystycznych egzaminów musiałby czekać, w przeciwieństwie do sprowadzonego z Arizony piłkarza o "właściwych" korzeniach, który po niderlandzku nie umie nawet przeklinać?

Można wynajdować niezliczone wyjątki, bo wyjątków przybywa. Definicja wystarczająco szeroka, by nikogo nie krzywdziła, a zarazem wystarczająco wąska, by wykluczała wszelkich oszustów, to cel nierealny. Także dlatego, że wymagałaby konsensusu między dyscyplinami. Migrujący świat skazuje nas na postępujący chaos, wciąż będziemy świadkami paradoksów - śmiejemy się z kadry Togo, bo jej piłkarze (Brazylijczycy) wpadają do Togo tylko na mecze, a zarazem błagamy Roberta Acquafreskę, by ze względu na mamę zagrał dla Polski. Błagamy, czasem niebezpiecznie zbliżając się do stanu żebrania o jałmużnę, choć to regularny Włoch - dorastał we Włoszech, najpłynniej mówi po włosku, przyjaźni się z Włochami, wyedukowali go na piłkarza Włosi etc.

Zwolennikom kryterium genealogicznego doradzam zlustrowanie składu reprezentacji Norwegii w krykiecie: Zaheer Ashiq, Mohammed Saqib Qayyum, Muhammed Zeeshan Ali, Adeel Ibrar, Ehtsham Ul Haq, Sameer Sachdev, Muhammad Shahbaz Butt, Shakeel Ahmad, Abdul Hamid, Safir Hayat, Zeeshan Shahzad Siddiqui, Shahid Ahmad, Syed Munawar Ahmed, Khalid Khurram. Urodzili się w Pakistanie, ale w Skandynawii zostaną być może do końca życia. To wcale nie sport się zmienia, lecz kona tradycyjne państwo - (prawie) jednolite narodowościowo, religijnie i rasowo, rzadko wchłaniające obcych. Albo się przystosujemy, albo mundial jednak straci dla nas sens.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.