Sylwester Szmyd dla Sport.pl: Krzyczą do mnie: Ciao campione

- Na rowerze będę jeździł dłużej niż obecny prezes Polskiego Związku Kolarskiego pozostanie na swoim stołku. Mój start w biało-czerwonej koszulce jest realny - mówi najlepszy polski kolarz, który od kilku lat jest pomijany przy wyborze do reprezentacji kraju

Wojciech Borakiewicz: Byłem zaskoczony, kiedy odebrał pan telefon i powiedział, że nie może rozmawiać, bo akurat jest w połowie ciężkiego podjazdu. Nawet na rowerze ma pan ze sobą telefon?

Sylwester Szmyd: Muszę go zabierać na trening. Tak jest od dwóch lat, kiedy mnie i każdego zawodowego kolarza może w każdym momencie skontrolować biuro antydopingowe. Muszę być dla nich zawsze dostępny. Wpisuję oczywiście, gdzie będę każdego dnia, np. że od 9 do 16 jestem na treningu, ale to za mało. Oni jeszcze mogą do mnie zadzwonić, że będą gdzieś na mnie czekać.

Pisze pan blog. Czytałem w nim fragment, w którym czuć było żal, że eksperci i dziennikarze w Polsce nie doceniają pracy, jaką wykonuje pan w peletonie, skupiając się tylko na zwycięzcach, a nie tych, którzy zwycięzcom pomagają.

- To nie była odpowiedź na jakiś krytyczny tekst np. Krzysztofa Wyrzykowskiego, komentatora Eurosportu. Ale akurat on natchnął mnie do napisania tych kilku zdań. Moim zdaniem zbyt wielu ludzi w Polsce zatrzymało się na kolarstwie z czasów Wyścigu Pokoju, wygranych Szurkowskiego i żyje tymi wspomnieniami. Taka postawa jednak nie dotyczy tylko kolarstwa.

Co pan ma na myśli?

- Często widzę, że polski kibic sportowy interesuje się i dopinguje tych, którym wszystko super wychodzi. Przykład pierwszy z brzegu to Małyszomania. Jest szał, ale ludzie u nas całkowicie zapomną o skokach narciarskich, kiedy zabraknie Małysza. To samo dotyczy Roberta Kubicy i Formuły 1 czy Otylii Jędrzejczak. We Włoszech jest inaczej.

Doceniają także sportowców drugiego planu?

- Przytoczę zdarzenie, które mnie spotkało. Całkiem niedawno jechaliśmy na treningu jakąś drogą i rozpoznał mnie człowiek, który układał asfalt na drodze. Zaczął krzyczeć: "Ciao campione" i gratulował za występ w Giro, a ja przecież tego wyścigu nie wygrałem. Włosi naprawdę żyją kolarstwem.

Może po prostu dlatego, że to sport dużo bardziej popularny we Włoszech niż w Polsce, a Giro d"Italia to legenda?

- Tak, ale nie tylko o to chodzi. Podam przykład. Ci sami ludzie, którzy kilka lat temu przyjeżdżali z flagami i transparentami dopingować Damiano Cunego, kiedy wygrywał, są też razem z nim na wyścigu, gdy już nie zwycięża. Nieważne dla nich, czy jest pierwszy czy 21. Nie stali się nagle zaprzysięgłymi fanami Danilo Di Luki tylko dlatego, że on jest teraz na topie [najlepszy obecnie włoski kolarz]. W mojej grupie liderem jest Ivan Basso i pracuję na jego zwycięstwa. Kibice fetują Basso, ale też mnóstwo ludzi przychodzi do mnie z gratulacjami. Mówią: "fajnie zasuwasz po górach". Doceniają moją pracę. Wiedzą, że ja ze swojego zadania w peletonie się wywiązuję. Jestem w tym dobry.

A więc gregario, czyli pomocnik, to też dla nich ktoś ważny?

- Jasne, choć czasami też przecież mówią: "Szkoda, że nie dojechałeś sam do mety".

A pan tak nie myśli?

- Byłoby pięknie, ale to nie moja praca. Mam np. na cztery kilometry do mety ciągnąć liderów, być w czubie. Potem puszczam i przyjeżdżam np. siedem minut z tyłu. I jestem 66. W wiadomościach sportowych TVP podadzą tylko taką suchą informację, ale ja sam i ludzie z mojej grupy wiedzą, że wypełniłem zadanie.

Pana wyczyn w ostatnim Giro, kiedy przyjechał pan siódmy, gubiąc pod górę Lance'a Armstronga, odbił się szerokim echem.

- A ja sądzę, że to nie był dobry etap. Zabrakło mi wtedy nóg, żeby pomóc Franco Pellizottiemu w końcowym ataku. Mogłem pojechać dużo lepiej, nie dlatego, że sam mogłem być czwarty czy trzeci, ale pomagając swojemu liderowi. Zabrakło mnie koło niego w najważniejszym momencie. Moje siódme miejsce nikomu nie było potrzebne. Liczy się lider. Mówię o tym tak dużo, ale to konieczne, żeby wytłumaczyć sens mojego wysiłku.

Dziennik "Tuttosport" nazywał pana kolarzem najlepiej rozpędzającym peleton na podjazdach w tegorocznym Giro. Ivan Basso mówi o panu "un gregario supersonico", czyli ponaddźwiękowy pomocnik. Jest pan bardzo doceniany.

- Jestem zawodnikiem jednej z najlepszych włoskich drużyn Liquigas. Żeby w niej jeździć, trzeba zdrowo zasuwać. Moje miejsce w drużynie nigdy nie było poddawane dyskusji. W Liquigas jest 27 kolarzy, a jedzie w Giro tylko dziewięciu. Marzeniem każdego małego Włocha, który dostaje rower, jest start w Giro d'Italia. Wiem, że Polacy nie są w stanie sobie wyobrazić tego szaleństwa, ale niech ci starsi pamiętający Wyścig Pokoju sobie przypomną te tlumy stojące na ulicach i drogach, żeby zobaczyć Szurkowskiego czy Szozdę. Niech pomyślą, jak trudno było włożyć tę biało-czerwoną koszulkę i jechać w Wyścigu Pokoju. We Włoszech Giro jest ciągle tak samo ważne, jak kilkadziesiąt lat temu w Polsce Wyścig Pokoju.

Pana też pozdrawiają.

- Rzeczywiście. Nawet na etapie Giro, na którym mi nie szło i przyjechałem bardzo z tylu. Bardzo spokojnie pokonywałem ostatni podjazd, a tu ludzie do mnie machają. Jeden kibic nawet biegł koło mnie i krzyczy: "Silvestro jesteś grande, jesteś najlepszy pod górę, pamiętaj". A ja przecież jechałem pół godziny za pierwszymi w tym etapie, więc jaki tam ze mnie grande. To są naprawdę fantastyczne chwile wynagradzające godziny czarnej roboty.

Po Giro d'Italia w ogóle pan nie odpoczywał?

- Miałem dwa kryteria, dzień po dniu, ale to były tylko pokazówki - godzinne kryterium uliczne wieczorem. Treningi też były lekkie. Od niedzieli startuję już w kolejnym, poważnym wyścigu Dauphine Libere.

A Tour de France?

- W tym roku nie mam startu w Tour de France. Nie jedzie w nim Ivan Basso. Chciałby, żebym jeździł w tych samych wyścigach co on. Będzie natomiast Vuelta Espana. Ivan wystartuje w Hiszpanii z myślą o zwycięstwie i to będzie moje zadanie. Jadę więc za nim.

A pana marzenie o pierwszym, etapowym zwycięstwie jest ciągle aktualne?

- Jadąc teraz na Dauphin Libere [rok temu Szmyd był 8.] po cichu marzę, że uda się wygrać etap na jakieś dużej górze, najlepiej na słynnej Mont Ventoux. Będę próbował. Na mniejszych wyścigach moje marzenie o zwycięstwie będę się starał zawsze realizować. Na Giro tego nie mogę robić.

Czy Polski Związek Kolarski pofatygowal się, żeby pogratulować najlepszemu polskiemu kolarzowi startu w Giro?

- Nie, nie. Im lepiej mi idzie, tym mniej o mnie pamiętają.

Czy kiedykolwiek wystąpi pan jeszcze w biało-czerwonej koszulce?

- Na rowerze będę jeździł dłużej, niż obecny prezes pozostanie na swoim stołku, więc to jest realne.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.