Dlaczego Lewandowskiego zabrakło w samolocie do Afryki?

- Mam ważne sprawy rodzinne, które muszę poukładać. Rozmawiałem z trenerem i pozwolił mi zostać. Poza tym w niedzielę w Dnipropietrowsku graliśmy finał Pucharu Ukrainy - mówi Mariusz Lewandowski, jeden z powołanych kadrowiczów, który ostatecznie nie poleciał na zgrupowanie przed meczami z RPA i Irakiem

Robert Błoński: Kadra wyleciała do RPA. Dlaczego pana zabrakło w samolocie?

Mariusz Lewandowski: Mam ważne sprawy rodzinne, które muszę poukładać. Rozmawiałem z trenerem i pozwolił mi zostać. Poza tym w niedzielę w Dnipropietrowsku graliśmy finał Pucharu Ukrainy [Szachtar przegrał z Vorsklą Połtawą 0:1, Lewandowski grał 13 minut - rb]. Później w Doniecku była wielka feta z okazji zakończenia sezonu. Nie zdążyłbym na żaden samolot, nie miałem szans dolecieć do Warszawy w poniedziałek rano, kiedy drużyna startowała do RPA. Musiałbym więc podróżować do Afryki sam. I trzecia kwestia - już 20 czerwca zaczynamy przygotowania do nowego sezonu - gdybym poleciał, nie odpocząłbym za dużo.

Do RPA nie poleciało aż dziesięciu kadrowiczów. Kibice mogą pomyśleć, że wolicie wakacje.

- Z tego, co wiem, większość chłopaków jest kontuzjowana. A czerwiec nigdy nie był dobrym terminem dla reprezentacji. Dobrze, że nie gramy o punkty. To żadne wotum nieufności wobec trenera czy nasze fochy. Jestem w stu procentach za Leo.

Jeśli w sobotę Słowacja pokona San Marino, Polska będzie miała do niej pięć punktów straty.

- Zostaną nam cztery mecze. Nie tylko my mamy problemy. Czesi, faworyci - jeszcze większe. Żal mi porażki w Bratysławie. W Belfaście byliśmy słabsi od Irlandczyków i graliśmy słabo. Krytykujcie nas za słabą grę w pojedynczych meczach, ale nie skreślajcie. Dalej wierzymy w awans. Rozliczcie nas i trenera po eliminacjach.

Drużyna nie gra tak dobrze jak w eliminacjach do Euro.

- Różnica jest taka, że gdy wtedy mieliśmy wygrany mecz, to nie odpuszczaliśmy rywalom. W tych eliminacjach prowadziliśmy ze Słowenią i Słowacją, ale straciliśmy z nimi pięć punktów. Sami wypuściliśmy szanse z rąk. Jesienią chcemy wygrać cztery mecze i zobaczymy, co to da.

Za panem najlepszy chyba sezon w Szachtarze. Ozdobiony Pucharem UEFA. Pamięta pan swój pierwszy dzień w Doniecku, latem 2001 roku?

- Gdy wsiadałem do samolotu do Doniecka, od razu chciałem spadochron, żeby w razie czego wyskoczyć. Odkręciłem klimatyzację, z wentylatora poleciała... para. Uspokoił mnie dopiero Włodzimierz Lubański, który był wtedy moim menedżerem. Podczas pierwszego spotkania z szefami Szachtara usłyszałem, że klub ma ambicje zaistnieć w Europie. Uśmiechnąłem się pod nosem, ale po ośmiu latach wszystko się spełniło. Teraz uwierzyłem w to, co wtedy usłyszałem: jeśli prezydent Rinat Achmetow czegoś zapragnie, osiągnie to. Marzył o stadionie, mistrzostwie, pucharze i superpucharze Ukrainy - i to ma. Teraz przyszedł sukces w Europie. Kosztowało go to wszystko setki milionów euro, ale dopiął swego.

Spodziewał się pan wtedy, że spędzi w Szachtarze tyle czasu?

- Nie będzie już klubu, w którym będę grał dłużej. Zdobyłem na Ukrainie wszystko. W sierpniu czeka nas jeszcze Superpuchar Europy - zagramy z Barceloną. Spotkają się dwie najlepsze drużyny w rankingu UEFA.

Po dwóch sezonach w Szachtarze zrozumiałem, że nie ma co szukać większego szczęścia gdzie indziej. Zobaczyłem rozmach i inwestycje. Miałem i mam Zachód na Wschodzie. Poziom sportowy też jest wysoki - co roku gramy w pucharach. Przestałem myśleć o innych ligach. Nie żałuję, że w lidze ukraińskiej zagrałem pięć razy więcej meczów niż w polskiej.

Wspomnienia z finału w Stambule?

- Byliśmy lepsi, więc wygraliśmy. Trochę żal, że nie strzeliłem gola z ponad 30 metrów. Już podniosłem ręce, bo myślałem, że piłka wpadnie do siatki po moim uderzeniu. Gdy Wiese odbił piłkę, złapałem się za głowę. Mogłem mieć gola, mogłem mieć asystę, ale po moim podaniu William strzelił niecelnie. Ze swojej gry byłem zadowolony, trener również. Nie miałem strat, a kiedy się ma aż pięciu Brazylijczyków z przodu to bardzo ważne. Spokój jest kluczowy, musiałem ich asekurować.

Po meczu paradował pan po boisku z synem na rękach i biało-czerwoną flagą.

- Flagę przywieźli na mecz rodzice. Wyleciała mi ta flaga z głowy, ale kiedy brałem synka na ręce, żona mi ją podała. Tego sukcesu nie da się porównać z żadnym innym trofeum, które wywalczyłem z Szachtarem. Teraz chcemy coś wreszcie osiągnąć w Lidze Mistrzów.

Więcej o:
Copyright © Agora SA