Hit Legia - Lech na kolana rzucił tylko piłkarzy

Lech potrzebował pół godziny dreptaniny, by wymordować pierwsze dośrodkowanie piłki w pole karne Legii, co było logiczną konsekwencją obranego przez gości stylu gry - pisze po meczu Legia - Lech (1:1) komentator ?Gazety Wyborczej? i Sport.pl Rafał Stec.

A Leo Beenhakkerowi podobał się... ?

Piłkarze Lecha postawili w pierwszej połowie na futbol chodzony, oparty na wzajemnym uprzykrzaniu sobie życia. 'Gdyby Stilić trafił do siatki, podciąłbym sobie żyły'

Przykład dawał Semir Stilić, który chwilami sprawiał wrażenie, jakby chciał za wszelką cenę odizolować się od reszty drużyny. Chował się za plecami rywali, wykonywał ruchy - czy raczej: przyruchy - pozorowane, nie zachęcał, by podać mu piłkę. Na stadion szedłem z myślą, by skupić się na Arielu Borysiuku starającym się zatrzymać Bośniaka. W końcu poza niejakim Ceskiem Fabregasem nie znam niepełnoletniego, któremu trener powierzałby tak odpowiedzialną rolę - defensywnego pomocnika - w zespole o mistrzowskich aspiracjach. Niestety, nie było na czym się skupiać, a przecież Stilić zdążył już udowodnić, że osobowość ma i aż rwie się do rozstrzygania wielkich meczów.

Bośniak długo się pocił, by przywódcą nie być, napędzający Legię Roger był przywódcą pełną gębą. Starał się uczestniczyć w każdej akcji ofensywnej, dopadał piłki po wielokroć częściej niż rozgrywający z Poznania i nie ma żadnego przypadku w tym, że akurat on asystował przy golu Takesure'a Chinyamy. Nasz spolszczony Brazylijczyk każdym gestem usiłował zasugerować, że bez niego warszawska ofensywa nie istnieje. Znów dał powód, by złościć się na niego za tydzień albo dwa, kiedy swoim zwyczajem postanowi zagrać byle jak i z ostentacyjną nonszalancją.

Ligowy hit nie okazał się może totalną klapą, ale był bardzo przeciętny, na miarę naszej bardzo przeciętnej ekstraklasy. Nie miał ani nadmiaru efektów specjalnych ani przyzwoitego tempa. Po przerwie do energiczniejszych natarć zerwali się poznaniacy, wreszcie przetarł oczy również Stilić, ale generalnie piłkarze obu drużyn nie wydawali się wystarczająco wytrenowani, by przez 90 minut biegać po boisku do utraty tchu. Jeśli warszawianie, którzy pozostali liderem, wyduszą tytuł, będą mistrzem bez właściwości. W pamięć zapadnie nam Chinyama i nikt więcej.

Po pierwszej tegorocznej wizycie na stadionie przy Łazienkowskiej naszła mnie zresztą refleksja, że legioniści jeszcze długo nic nie wygrają. Nie dlatego, że akurat wtedy - w meczu z Górnikiem - wypadli beznadziejnie. Odpychał charakter miejsca zalatujący ponurym surrealizmem, a nie wielkim sportem. Do niemoty obrażonych trybun budzących się głównie dla zwyzywania piłkarzy, trenera bądź właścicieli klubu (w tą niedzielę doping wreszcie był) doszedł jeszcze plac budowy okalający boisko z trzech stron. Pomyślałem, że istnieją granice prowizorki, poza którymi czuć już tylko beznadzieję, że w takich okolicznościach zwyczajnie nie da się grać. A przede wszystkim - grać się odechciewa.

Legia jednak zwyciężać umiała, przez co zacząłem się miotać między podziwem dla jej wydajności a rozpaczą nad poziomem ligi, która grę nieznośnie nijaką wynagradza pozycją lidera. Awans warszawian na szczyt tabeli dopełniał owego wrażenia bylejakości i prowizorki. Oto lidze zaczęła przewodzić drużyna z jednym zaledwie przyzwoitym napastnikiem w kadrze. (Ćwierćpiłkarza Bartłomieja Grzelaka nie liczę, bo u niego nienormalne są te nieliczne chwile, w których się nie leczy). Nie sposób sobie wyobrazić, co by się z Legią działo, gdyby Chinyamy znienacka zabrakło. Co jest o tyle paradoksalne, że piłkarz z Zimbabwe sprawia wrażenie napastnika co najwyżej przeciętnego i częściej zagrywa bez sensu niż z sensem.

Na szczęście cała liga przechodzi właśnie totalną rekonstrukcję. Na szczęście dla kibiców - bo stan wyjątkowy wokół boisk wreszcie oznacza zarazem stan przejściowy, stadiony wyrastają w wielu miastach, więc możemy się spodziewać rychłego cywilizacyjnego skoku naszego futbolu. I na szczęście dla Legii - bo w sensie sportowym w fazie przebudowy (lub wręcz budowy) znajdą się także jej główni konkurenci. Lech wciąż nie obsadził ławki rezerwowych ludźmi pozwalającymi serio myśleć o podboju Europy, więc kwestią czasu było, kiedy jego niezastąpione gwiazdy - na czele z rozpoznanym przez przeciwników Stiliciem - przygasną. Wczoraj poznaniacy nie zdołali nawet przywieźć do Warszawy kompletu zmienników, co zresztą nie czyni ich pośród okolicznych potęg ewenementem - w sobotę piłkarzy zabrakło też Polonii.

Oni jednak mają nad Legią ewidentną przewagę - wyraziste cechy charakteru. Są gotowi umierać za ligowe punkty do ostatniej sekundy doliczonego czasu gry, co często daje fantastyczny rezultat. (Wczoraj też po przerwie zepchnęli rywala do defensywy i zabrakło im zaledwie kilkunastu centymetrów, by na tuż przed końcem dokonać ostatecznego podboju stolicy). A gole Roberta Lewandowskiego cieszą bardziej niż gole Chinyamy choćby ze względów paszportowych - Lech znalazł młodego, zdolnego snajpera w Polsce. I ten snajper - co nadzwyczajne u ligowego debiutanta - utrzymuje być może najbardziej stabilną formę wśród wszystkich ofensywnych graczy swojego zespołu.

Żaden z pretendentów do tytułu nie jest dziś produktem skończonym. Głębokie przemiany przechodzi także Wisła Kraków, bo Maciej Skorża odziedziczył drużynę na wielu pozycjach stetryczałą (metrykalnie lub/i mentalnie), którą okalecza systematyczna wyprzedaż, a uzupełniają wyłącznie zakupy niegodne mistrza kraju - po okazyjnych cenach. W styczniu, czyli w pełni wyścigu o tytuł, stracił najbardziej doświadczonego obrońcę, oddanego do Czeczenii Clebera, i w seniorskiej kadrze nie został mu ani jeden rezerwowy stoper. Wobec jawnego sabotażu zwierzchników zadanie trenera Wisły sprowadza się ostatnio głównie do permanentnej improwizacji. Jego drużyna jest traktowana jak królik doświadczalny, któremu amputuje się kolejne organy, po czym wypuszcza go na łąkę, by sprawdzić, czy jeszcze da radę pobiegać.

I na razie wiślacy utrzymują pion. Co więcej, zdają się drużyną najbardziej kompletną i chyba dopiero nabierającą rozpędu. Paweł Brożek z moim ulubionym ligowcem Rafałem Boguskim tworzą duet, jakiego nie ma nikt w Polsce - prowokującym pytanie, czy nie zasługuje na to, by przenieść go w całości i na stałe do podstawowej jedenastki reprezentacji.

Słowem, wszystko się zmienia, ale niewykluczone, że najważniejsze zostało po staremu i o mistrzostwo jak zwykle zagrają Wisła z Legią, niepodważalni ligowi hegemoni bieżącej dekady. Trzeba mieć nadzieję, że właściwy szlagier wiosny dopiero przed nami, bo wczorajszy rzucił na kolana co najwyżej piłkarzy - wciąż nie umiem oprzeć się wrażeniu, że na Łazienkowskiej niezapomnianego spektaklu zafundować nam nie byli w stanie, bo zwyczajnie brakowało im pary.

Podyskutuj z autorem na blogu Rafała Steca ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.