Fruwając pod koszem: Powrót Stephona marnotrawnego

Jest loserem, jakich mało. Jest zarazą w szatni. Mizantropem i egocentrykiem zapatrzonym w siebie i swoje pieniądze. Wszędzie, gdzie zawitał, żegnano go z ulgą. Właśnie zatrudnili go mistrzowie NBA. Czy Stephon Marbury uratuje Celtów - i swoją reputację?

Marbury zadebiutował w Bostonie w piątek. Zagrał 13 minut, zdobył osiem punktów, błysnął kilkoma podaniami. Nie miał sił, ale cieszył się jak dziecko. Po meczu chwalił go trener i koledzy z drużyny. Sielanka. "W Stephonie jest znacznie więcej dobra niż zła" - przekonywał menedżer Celtics Danny Ainge.

Celtów nietrudno zrozumieć. Ławkę mają puściuteńką - latem odszedł James Posey, PJ Brown nie chce przerywać emerytury, niedawno sprzedali Sama Cassella, który już do niczego się nie nadawał. Muszą stawić czoła młodszym i silniejszym rywalom: Cavaliers z LeBronem Jamesem, Orlando Magic z Dwightem Howardem. Sezon zaczęli fantastycznie (27 zwycięstw, 2 porażki), ale od tego czasu bilans mają już całkiem zwyczajny (20 zwycięstw, 11 porażek) i właśnie stracili pierwszą pozycję na Wschodzie. Co gorsza, czeka ich kilka tygodni bez Kevina Garnetta, który leczy kolano.

Przyjęliby każde wzmocnienie. A co dopiero faceta, który - co by o nim złego nie mówić - dwukrotnie grał w Meczu Gwiazd, był olimpijczykiem, przez wiele lat jednym z najskuteczniejszych rozgrywających w NBA ze średnią 20 pkt na mecz. A w dodatku jest tani (pół roku Marbury'ego kosztuje nieco ponad milion dolarów) - i wcale nie taki wiekowy (32 lata).

Marbury dorastał na Coney Island - w biednej dzielnicy Nowego Jorku, gdzie świat kręci się wokół koszykówki i narkotyków. Do NBA mieli trafić jego starsi bracia, żadnemu jednak się nie udało. Mały Stefuś był oczkiem w głowie całej rodziny i jej ostatnią szansą na dobrobyt. Zasuwał więc od rana do nocy na boisku przekonany, że pisane są mu rzeczy wielkie i wielkie pieniądze.

I udało się: w drafcie 1996 roku wybrany z numerem 4 trafił do Minnesoty. Przez dwa i pół roku grał razem z Kevinem Garnettem. Tworzyli najbardziej obiecujący młody tandem tamtych czasów. Aż Stephonowi odbiło po raz pierwszy. NBA wprowadziła nowe przepisy płacowe i okazało się, że Marbury, nawet z maksymalnym kontraktem, nie będzie zarabiać tyle, co zatrudniony wcześniej Garnett. Stephon nie mógł tego przeboleć. Codziennie patrzeć w oczy koledze, który - choć jest połową tandemu - zarabia więcej? Och, nie. To straszne! Marbury zażądał transferu i w 1999 roku trafił do New Jersey.

Rodzina się ucieszyła, bo wreszcie miała blisko do Stefanka i jego pieniędzy. Poza tym wiadomo było, że tu Stephon wreszcie pokaże, na co go stać. Pokazywał trzy lata. Wielkich sukcesów nie odniósł. Za to gdy Nets wymienili go na Jasona Kidda, dwukrotnie awansowali do finałów NBA.

Podobnie było na następnym przystanku: Phoenix Suns z Marburym raz awansowali do play-off; z jego następcą Steve'em Nashem stali się rewelacją ligi.

Zimą 2004 roku witany jak zbawiciel trafił do Nowego Jorku. Tu było tak samo tylko gorzej, bo w cyrku zbudowanym przez nieudolnego menedżera Isiah Thomasa - i w otoczeniu ziomków z czasów dzieciństwa - uwolniły się wszystkie złe cechy Stephona.

Były więc kłótnie z kolegami z drużyny. Popisy samolubstwa na parkiecie. Buńczuczne przechwałki w stylu: "Jestem najlepszym rozgrywającym w NBA". "Starbury" - alter ego, które stworzył w obronie przed okrutnym światem. Żenująca historia ze stażystką Knicks, z którą uprawiał seks w swojej terenówce. Dziwaczne awantury o pieniądze. I porażki, porażki, porażki.

Od początku roku, choć pozostawał zawodnikiem New York Knicks, nie grał ani nie trenował z zespołem. Knicks odcięli się od niego - może dlatego, że był symbolem poprzedniej, katastrofalnej ery, a może po prostu dlatego, że już nie mogli z nim wytrzymać. Negocjacje w sprawie rozwiązania kontraktu ciągnęły się bez końca, bo Marbury nie chciał zrezygnować z ani grosika z należnych mu ponad 20 mln dol. W końcu jednak trochę odpuścił, Knicks zwolnili go, a Celtics chwilę później zatrudnili - za dziesięciokrotnie mniejsze pieniądze.

Zatrudniają gościa, który nigdy nic nie wygrał. O którym mówi się, że zniszczy każdy zespół, że jest zarazą w szatni. A przecież to poczucie jedności i wspaniała atmosfera zdecydowały o zeszłorocznym triumfie Celtów.

"Ludzie mówią dużo o atmosferze w szatni. Ale ważniejsze jest wygrywanie. Ciężko jest żyć pod mikroskopem, gdy jest się najlepszym graczem drużyny, która przegrywa. Pamiętajcie, Minnesota wygrała 24 mecze w ostatnim roku Kevina Garnetta. Podobnie było z Paulem Pierce'em tutaj i Rayem Allenem w Seattle" - przekonuje Danny Ainge.

Jeśli Marbury ma uratować swą reputację, to rzeczywiście - lepszego miejsca nie mógł sobie znaleźć. Tu jest potrzebny - ale nie musi błyszczeć. Jeśli zacznie się popisywać, to Kevin Garnett własnoręcznie urwie mu głowę.

"Nigdy nie grał w takiej drużynie, jak nasza. To dla niego życiowa szansa" - mówi Paul Pierce.

Ale Marbury miewał już życiowe szanse. I wszystkie zmarnował.

Kronika towarzyska

Kryzys ekonomiczny nie omija też NBA. Liga wzięła niemal 200 mln dol. kredytu, który zamierza przeznaczyć na pomoc dla kilkunastu klubów NBA przynoszących straty. Problem nie polega tylko na tym, iż większość drużyn NBA jest niedochodowych. Wiele z nich zawsze traciło pieniądze, ale ich bogaci właściciele godzili się z tym. Dziś potracili pieniądze także na innych inwestycjach, więc nie stać ich na finansowanie klubu-zabawki. Najwięcej, ponad 1,8 mld dol., stracił Aubrey McClendon, współwłaściciel Oklahoma City Thunder - który latem 2008 kupił na kredyt olbrzymi pakiet akcji firmy naftowej. Akurat w szczycie cen ropy. Biedaczek.

Dwyane Wade rozciął sobie policzek. Na ranę zaczął naklejać kolorowe plasterki - z napisami "Flash", "Wade", a nawet z flagą amerykańską. NBA zainterweniowała: plasterkiem nie wolno szpanować. Może mieć kolor beżowy lub bezbarwny, inne warianty są surowo zakazane.

A w meczu z Nowym Jorkiem D-Wade dostał łokciem w twarz i rozciął sobie wargę. Popłynęła krew, potrzebne były szwy, Miami Heat przegrywali wtedy 15 punktami, a do końca spotkania pozostawało ok. 10 minut. D-Wade wściekł się, wpadł w szał. i Heat zdobyli 19 punktów z rzędu (w tym on sam 15). Łączny dorobek Wade'a: 46 punktów, 24 w czwartej kwarcie.

Prezydent Obama zaprosił do Białego Domu swą ulubioną drużynę - Chicago Bulls. "Czuliśmy się zaszczyceni" - powiedział menedżer klubu John Paxson. "Wiem, że nasi gracze rozumieją znaczenie spotkania z prezydentem, i miejmy nadzieję, odnajdą w nim prawdziwą inspirację". Hm, z tą inspiracją było gorzej - w meczu z Wizards Byki poległy 23 punktami.

Obama pojawił się zresztą na tym meczu. Siedział w pierwszym rzędzie, rozmawiał z kibicami i pił piwo. Dostał owację na stojąco (można to zobaczyć w naszym blogu Supergigant.blox.pl). Po udanym wsadzie centra Wizards JaVale McGee prezydent przybił piątkę sąsiadowi. Media wyliczyły, że po raz pierwszy od ponad dekady prezydent USA oglądał na żywo spotkanie NBA - George W. Bush nie był fanem koszykówki..

Ciekawostki

45 punktów zdobył Shaquille O'Neal w piątkowym meczu z Toronto Raptors. Trafił 20 z 25 rzutów i 5 z 8 wolnych. Miał też 11 zbiórek.

Po meczu wyznał, że jeśli będzie dostawał podania, to może tak w każdym meczu. Bo inni centrzy NBA to grillowane kurczaki.

To najlepszy wyczyn punktowy Shaqa od. marca 2003, gdy jeszcze w barwach Lakers rzucił 48 punktów Boston Celtics. I 49. jego mecz w NBA z przynajmniej 40-punktową zdobyczą.

Shaq jest drugim najstarszym zawodnikiem w NBA, któremu udało się zaliczyć 40 pkt i 10 zbiórek. Rekordzistą w tej kategorii jest oczywiście Kareem Abdul-Jabbar.

Za tydzień Shaq kończy 37 lat. Ciekawe, prawda?

Niezłe numery

21 punktów i 22 zbiórki - "Leciały w moją stronę. A ja je po prostu łapałem" - tak tłumaczył swoje osiągnięcia na tablicach Al Horford po zwycięskim meczu z Miami Heat.

Tako rzecze Shaq

"Hej ludzie, w Phoenix macie 5 min, aby mnie dotknąć, mam 2 bilety na Lakersów w ręce, stoję na rogu na przystanku autobusowym" - w serwisie społecznościowym Twitter.

Więcej notek Shaqa: www.twitter.com/ THE_REAL_SHAQ

Złota myśl

"Jesteś dupkiem. Jesteś nikim. Żyjesz koszykówką, zamiast żyć życiem" - Stephon Marbury do Eddiego House'a w październikowym meczu Knicks - Celtics. Teraz House jest jego kolegą z drużyny.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.