Prawie jak piłka ręczna

Środa wieczór. Podjeżdżam przed budynek Gimnazjum nr 54. W tamtejszej hali za chwilę rozpocznie się mecz piłkarzy ręcznych w pierwszej lidze Grunwaldu Poznań i SMS Gdańsk. Za ponad godzinę zdam sobie sprawę, że to co oglądałem w hali i to co oglądam w telewizji, to dwie różne dyscypliny sportu.

Kilkanaście godzin wcześniej w Zadarze stał się cud - polscy piłkarze ręczni awansowali do półfinału, choć dwie minuty przed końcem meczu z Norwegią w ten awans nie sposób było uwierzyć. A gdyby ktoś wtedy postawił na wygraną Polaków, pewnie byłby milionerem.

Podjeżdżam więc na przyszkolny parking. Patrzę, a tam znów cud. Cała masa samochodów, nie ma gdzie zaparkować. Karnie zostawiam samochód kilkadziesiąt metrów od wejścia, gdzieś zupełnie z boku, jednym kołem na krawężniku. Czyżby hala na meczu Grunwaldu wreszcie miała pękać w szwach?

Wchodzę do środka, tam leniwie kończą rozgrzewkę zawodnicy, na trybunach siedzi może koło stu osób. Cudu nie ma, sen prysł. - Wywiadówki mamy dzisiaj w szkole - tłumaczy mi kierownik Grunwaldu.

Wielkopolska dała reprezentacji sześciu zawodników - bohatera z wtorkowego meczu Artura Siódmiaka, braci Lijewskich i Jureckich oraz Bartłomieja Jaszkę. Wszyscy z okolic Poznania - Wągrowca, Ostrowa Wlkp., Kościana. Tymczasem stolica Wielkopolski od 20 lat nie potrafi stworzyć drużyny, która przyjmowałaby w swoje szeregi co zdolniejszych graczy z regionu. Nasz szczypiorniak - szczypiorniak, jakie to piękne, wielkopolskie słowo - skończył swój etap wielkości na początku lat 90.

Grunwald gra z SMS Gdańsk. Ten drugi zespół tworzą co zdolniejsi juniorzy, ściągnięci z całej Polski. Być może wkrótce któryś z nich trafi do reprezentacji Bogdana Wenty, jak choćby Daniel Żółtak, który przecież szkolił się w SMS, a dziś jest na mistrzostwach w Chorwacji. Żaden z graczy Grunwaldu raczej nie ma na to szans - trzon stanowią zawodnicy grubo ponad 30-letni, niektórzy pamiętają, jak w latach 90. stolica Wielkopolski miała klub w ekstraklasie. Dziś o tej ekstraklasie możemy tylko pomarzyć.

17. minuta meczu - bramkarz SMS Rafał Grzybowski stara się przelobować stojącego w drugiej bramce Mariusza Pedę. Niczym Sławomir Szmal w końcówce meczu Polska - Dania. Niczym Artur Siódmiak w meczu z Norwegią, choć w sumie on rzucał do pustej bramki.

Grzybowski jednak nie trafi nawet w bramkę, brakuje mu może trzech metrów. Co by było, gdyby Siódmiak rzucił trzy metry w bok?

Bombardier Grunwaldu Arkadiusz Hildebrandt jest niczym Karol Bielecki - siłę ma potężną, jego rzuty często lądują w bramce rywali, przed przerwą aż sześć razy. Szukam dalej porównać do gry reprezentacji. Trener Grunwaldu Ireneusz Zawal nie puszcza zielonej karteczki, której położenie na stoliku sędziów oznacza wzięcie czasu. Niczym Bogdan Wenta. Zresztą tak samo gestykuluje, poucza graczy, żyje meczem. I w końcówkach obu połów prosi o przerwy. Za drugim razem kładzie kartkę na stoliku sędziowskim w momencie, gdy Arkadiusz Guraj znajduje sobie pozycję strzelecką 6 m przed bramką SMS. Gdy rozbrzmiewa gwizdek sędziów, piłka ląduje w bramce. Gol nieuznany, po minucie przerwy gra będzie wznowiona przez poznaniaków. Przez halę przechodzi złowrogi pomruk. No cóż, zdarza się najlepszym, zresztą Wenta też nie jest nieomylny.

Szkoda tylko, że ten poziom naszej pierwszej ligi jest taki kiepski. Jakby piłka ręczna w Poznaniu i piłka ręczna w Zadarze były dwoma zupełnie innymi dyscyplinami sportu.

Po meczu Grunwaldu można porozmawiać o grze reprezentacji. Z zawodnikami, z trenerami, z kibicami. Ona jest na topie. Ale w Poznaniu jakoś się nie może odrodzić.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.