Drzyzga: Castellani nie wygląda mi na baranka

- Boję się mobilizacji, aby zdobyć za wszelką cenę medal mistrzostw Europy selekcjonerów. Przyciśniemy na maksa, wyprujemy sobie żyły, a później przez kolejne trzy lata możemy słono za to zapłacić - mówi ekspert Sport.pl i Polsatu Sport Wojciech Drzyzga.

Przemysław Iwańczyk: Nowi trenerzy reprezentacji - Daniel Castellani i Jerzy Matlak - byli twoimi faworytami, kiedy ogłoszono listę kandydatów?

Wojciech Drzyzga: Castellani na pewno. Zwłaszcza po nie najlepszych doświadczeniach z Raulem Lozano i oczekiwaniach, aby nowy selekcjoner zajął się nie tylko prowadzeniem kadry, ale również systemem szkolenia. Argentyńczyk zna nasze realia, środowisko, to jego niewątpliwy atut jako obcokrajowca. Niby obcy, a już trochę nasz. Castellani ma rozeznanie nie tylko wśród zawodników ze szczytu, ale również z drugiego planu. To niebagatelna wiedza przy tak szerokim programie pracy.

Co do Matlaka - nie oceniając go od strony trenerskiej, bo tu sam sobie wystawia świadectwo wynikami - myślałem, że to już przeszłość. Zresztą on też tego nie ukrywał i na początku nie traktował konkursu zbyt poważnie. Był raczej pozornym konkurentem Alojzego Świderka. Dla mnie to zaskoczenie, że został wybrany.

Kiedy ogłoszono konkurs, powiedziałeś, że to zły pomysł.

- Nie zmieniłem zdania. Myślałem, że PZPS - znając swoją wartość i możliwości - zaprosi do konkursu swoich faworytów po wcześniejszym przeprowadzeniu rozmów sondażowych. Zacząłbym od najwyższej półki, jeśli spotkałbym się z odmową, zszedłbym niżej itd. Oczywiście wszystko w dyskrecji, bez opowiadania w mediach o kulisach. Ogłosiłbym dopiero trójkę finalistów. Wiedziałem, że najwięksi nie zgłoszą się do tak otwartego konkursu, jaki ogłosił PZPS. Dla dobrego trenera przegrać taką rywalizację nie jest dobrze, a przecież przegrani muszą być.

Podoba ci się obecność w komisji szefa Skry Konrada Piechockiego, de facto przełożonego Castellaniego?

- Nie powinien do niej dopuścić sam Piechocki. Standardy tego nie dopuszczają. Zawiódł także PZPS. Wszyscy spoza Bełchatowa uważają sytuację za przynajmniej niezręczną.

Piechocki, jako przełożony Castellaniego, będzie szarą eminencją kadry?

- Tego nigdy się nie dowiemy. U nas od zawsze klub, który wielokrotnie zdobywa mistrzostwo Polski, ma wpływ na to, co się dzieje w całej dyscyplinie. Nie chce mi się jednak wierzyć w to, że Piechocki będzie działał na szkodę siatkówki. Jeśli jako działacz PZPS będzie działał w interesie klubu, a nie reprezentacji, szybko straci uznanie.

Komisja miała siedmiu członków, więc nie ma jednego odpowiedzialnego za decyzję.

- U nas w ogóle nie ma systemu odpowiedzialności indywidualnej. Za wynik reprezentacji nikt nigdy nie odpowiadał. Są niby-prezesi, niby-szefowie szkolenia, ale podpierają się zarządami, komisjami.

O Castellanim siatkarski felietonista Andrzej Karbownik napisał: "Lepiej postawić na czarnego, narowistego konia niż spokojnego siwka, który może wiele nie popsuje, ale na pewno też wiele nie naprawi". Czy po Castellanim rzeczywiście nie należy spodziewać się cudów?

- Obserwując Skrę, nie widzę w nim baranka, który daje się wodzić za nos siatkarzom i nie wie, co zrobić w stresowych sytuacjach. To facet, który żyje meczem, o dużej kulturze trenerskiej. W trudnych momentach budzi się u niego duch walki, umie podnieść głos i zmobilizować. Nie umiem natomiast odpowiedzieć, czy interes klubu i całej ligi będzie dla Castellaniego ważniejszy od kadry.

W kadrze kobiet panuje bałagan. Jedna siatkarka chce grać, inna - nie. Niektóre boczą się na siebie, inne - jak Katarzyna Skowrońska - uzależniają decyzję o grze od "pewnych ustaleń". Wcześniej też tak było. Małgorzatę Glinkę trzeba było namawiać, Annę Barańską szantażowano. Jerzy Matlak najpierw musi być dyplomatą.

- Nic nowego. Tych historii w kadrze kobiet jest więcej niż w męskiej lub może więcej wychodzi na wierzch. Jeśli ktoś myśli, że dla biało-czerwonej flagi wszyscy zawodnicy zawsze grają z wielką ochotą, wyprowadzam z błędu. Z zaangażowaniem bywa różnie. Kiedyś w kadrze nie opłacało się grać. Teraz jest i cel, i środki. Pozostaje trzecia kwestia, czyli zdrowie. Tu jest największa rola trenera, aby nie dawać wszystkim jednakowych obciążeń, tylko podejść do każdego, połechtać troskliwością. To długa i ciężka praca. Chcę wierzyć, że wszystko wynika tylko z kłopotów zdrowotnych. Układy i animozje też, niestety, są, myślę jednak, że dziewczyny po lidze za kadrą zatęsknią. To widać u chłopaków. Zwłaszcza doświadczeni, zamiast prosić o urlopy, po prostu chcą być w reprezentacji.

Podczas zamieszania związanego z wyborem selekcjonerów Rafał Stec napisał, że prezes PZPS Mirosław Przedpełski to figurant, a polską siatkówką trzęsie Artur Popko. Zgadzasz się?

- Trudno powiedzieć jednoznacznie. Jestem dość daleko od PZPS, rzekłbym bardzo daleko. Nawet towarzysko nie biorę udziału w życiu tej instytucji. Nie koleguję się z działaczami poza oficjalnymi relacjami. Gdybym był w środku, pewnie udzieliłbym precyzyjnej odpowiedzi. Nie ulega wątpliwości, że w pierwszej fazie swoich rządów Przedpełski był człowiekiem znikąd. Przyszedł z czystą kartą po to, aby usunąć Janusza Biesiadę. I ta łatka mogła się do niego przypiąć. Zresztą niewiele wiedząc, sam niewiele mógł zdziałać. Bazował więc na takich ludziach jak Popko.

PZPS dobrze funkcjonuje?

- By odpowiedzieć, trzeba mieć olbrzymią wiedzę i ważyć każde słowo. W sprawy finansowe i marketingowe nie chcę się mieszać, na zewnątrz wygląda to dobrze. Zawsze może być jednak lepiej. Od strony sportowej jest wiele do zrobienia. Z kuluarowych rozmów wynika, że działacze o tym dobrze wiedzą. Także o swoich zaniechaniach, np. w organizacji szkolenia. Tą działką rządzą reguły uznaniowe, nie podoba mi się to. Nie ma systemu pracy. Liczę na większą inwestycję związku i sponsora w młodzież i kluby. Że to, o czym była mowa na zjeździe, nie było kiełbasą wyborczą.

Związek, przy dwóch drużynach na igrzyskach, nie powinien mieć złej opinii. Ale ją ma. Część kibicowskich zarzutów wynika ze zdarzeń sprzed lat. Jest też sporo zawiści. Jawnej opozycji w związku teraz nie ma, ale nie wiemy, czy na forach internetowych PZPS nie atakują działacze. Anonimowo. Nie lubię ani jadu, który z tych wypowiedzi bije, ani klakierów związku, których jest w internecie równie dużo. Wojenka trwa, ale z tych potyczek możemy dowiedzieć się wielu, naprawdę nieznanych dotąd szczegółów.

Trener Metra Warszawa, które daje lidze najwięcej wychowanków, mówi, że PZPS to dla niego instytucja abstrakcyjna.

- Trenerzy dzieci i młodzieży najlepiej wiedzą, co kuleje w systemie szkolenia, ale mają niewielką moc sprawczą. Dlatego ci z góry powinni chcieć nawiązać z nimi dialog. Środowisko, które reprezentuje trener Wojciech Szczucki, zgłasza wiele bardzo realnych problemów.

Jaki będzie 2009 rok?

- Chciałbym, aby wyniki były lepsze. Marzy mi się medal mistrzostw Europy, ale czas jest trudny. Po igrzyskach zawsze dochodzi do zmian w reprezentacjach i, na zdrowy rozum, my też powinniśmy je przeprowadzić. Tyle że działacze PZPS wolą małe roszady.

Mobilizacja tylko na ten rok, by zdobyć za wszelką cenę medal ME, zwłaszcza u pań, wywrze ogromną presję na selekcjonerów. Boję się, że przyciśniemy na maksa, wyprujemy sobie żyły, a później przez kolejne trzy lata słono za to zapłacimy. Kiedy trener Matlak powiedział, że nie może obiecać medalu, wiele osób rzuciło mu się do gardła. Powiem jako trener: lepiej teraz przeprowadzić rewolucję, niż czekać do mundiali w 2010 roku.

Więcej o:
Copyright © Agora SA