Radwański: Nie jestem toksycznym ojcem

- Proszę nie robić ze mnie Damira Dokicia czy innego szalonego ojca tenisowego, który znęca się nad dziećmi. Nasza rodzina jest normalna, nikt nikogo nie prześladuje - mówi Robert Radwański, ojciec i trener najlepszej polskiej tenisistki.

Kubot sprawił dużą niespodziankę  ?

Jakub Ciastoń: Dlaczego po porażce Agnieszki w pierwszej rundzie przez trzy dni pan milczał? Nie odzywał się pan nawet do córek.

Robert Radwański, ojciec i trener sióstr Radwańskich: Musiałem ochłonąć, chciałem, żeby opadły emocje. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że mecze córek zawsze bardzo przeżywam. Potrafię od razu po spotkaniu palnąć coś w dużych nerwach. Agnieszka, ale też Ula w eliminacjach, zagrały w singlu na 10 procent swoich możliwości, i to mnie zabolało, bo wiem, na co je naprawdę stać. Były dobrze przygotowane. Świetnie grały w turniejach przed Australian Open, wygrywały z dobrymi tenisistkami, a tu nagle poległy w meczach ze średniakami.

Unikał pan rozmów nie tylko z dziennikarzami, ale też z Agnieszką. To pana córka i zawodniczka.

- Nie chciałem z nikim rozmawiać właśnie dlatego, żeby nie wylewać emocji ani na córki, ani na dziennikarzy. To chyba dobrze, a nie źle? Lepiej pomilczeć trzy dni, żeby był spokój na łączach. Taką mamy zasadę. W piątek wróciliśmy do normalnego treningu. Mam z córkami normalny kontakt. Nie wiem, o co całe zamieszanie. Ojca oglądającego mecz swoich dzieci można okraść na trybunach nawet z bielizny, tak jest zaangażowany i nie widzi niczego dookoła. Nie ma sensu od razu po meczu pytać go o opinię, choćby nie wiem jak bardzo było to interesujące dla mediów w Polsce. Emocje są za silne.

Aż tak bolesna była porażka Agnieszki?

- Nie da się ukryć, że źle się stało. Losowanie było dobre, można było mieć nadzieje na lepszy występ. Agnieszka straci bardzo dużo punktów w rankingu, bo rok temu była w ćwierćfinale. Na korty zjechało mnóstwo polskich kibiców. Trudno powiedzieć, że była to porażka, której nie trzeba żałować.

Przeżył pan to bardzo emocjonalnie jako ojciec, ale jest pan też trenerem. Może występując w tej drugiej roli, powinien pan zabrać głos, choćby broniąc Agnieszki, że ma czasem prawo przegrać, nawet w I rundzie Wielkiego Szlema?

- Wolałem to rozegrać w taki sposób. To są nasze osobiste, rodzinne sprawy, bez związku z wynikiem sportowym. Ja od razu po meczu nazywam rzeczy po imieniu, jak ktoś grał słabo, to nie mówię, że było świetnie. W Polsce dopiero wtedy uznano by mnie za dziwaka, gdybym zaczął bronić Agnieszki, zamiast trzeźwo ocenić, co się stało. Wybrałem milczenie. A tego, że po roku świetnych występów w Szlemie Agnieszka mogła sobie pozwolić na słabszy mecz, już nie dodaję, bo to jest chyba oczywiste dla każdego, kto zna się na tenisie.

Agnieszka i Urszula mówiły jednak, że jest pan nerwowym człowiekiem, a porażki potrafi wypominać latami.

- Jestem nerwowy, dlatego, że jestem wymagający. Nie wypominam porażek latami, to przesada, po prostu czasem wracam do konkretnych sytuacji, żeby ich unikać w przyszłości. Gdybym nie był wymagający, Agnieszka i Ula nie grałyby tak dobrze w tenisa. Ale proszę nie robić ze mnie Damira Dokicia czy innego szalonego ojca tenisowego, który znęca się nad dziećmi. Nasza rodzina jest normalna, nikt na nikogo nie krzyczy przy obiedzie, nie prześladuje. Wymagania są duże, ale na treningu. Jest zdrowa presja na dobry wynik sportowy i nic poza tym. Jeśli ktoś twierdzi, że jest ona w sporcie czymś dziwnym, to kłamie. U nas jest praca i ambicja, by piąć się w górę, ale nie wykracza to poza ramy normalności. Oczywiście zdarzają się w tenisie przypadki toksycznych rodziców, ale zapewniam wszystkich w Polsce, że to nie ja. Jestem demokratą, dopuszczam wszystkich do głosu. Wiedzą to ludzie, którzy mnie lepiej znają. A poza tym nie skupiajcie się na mnie, ale na dziewczynach. To one grają w tenisa.

To jak pan już na chłodno ocenia porażkę Agnieszki z Bondarenko?

- Rywalka zagrała odważnie, Agnieszka walczyła, ale w takim upale i przy silnym wietrze, wyrównały się poziomy między nimi. Bondarenko ze swoim stylem gry, bardziej agresywnym, miała łatwiej. Myślę, że jednak bardzo duże znaczenie miała temperatura - były 42 stopnie. Wtedy gra już raczej ciało, a nie głowa. W ekstremalnych sytuacjach duże znaczenie ma też wola walki. Ukrainka miała jej trochę więcej.

Czy ta porażka to jakiś niepokojący sygnał? W Polsce pojawiają się głosy, że może coś funkcjonuje nie tak. Może nie takie przygotowanie, może zły system, sztab szkoleniowy?

- Takie gadanie to brednie, bicie piany. Nie ma żadnego problemu. Można byłoby rozmawiać o kryzysie, gdyby Agnieszka spadła na 60. miejsce na świecie. Po jednej porażce nie ma o czym mówić, a już w szczególności zmieniać trenera czy krytykować przygotowania, które przed chwilą były chwalone przez wszystkich, bo Agnieszka wygrywała.

Czy kiedykolwiek rozważy pan pomysł zatrudnienia trenera z zewnątrz, który byłby między panem a dziewczynami. Albo chociaż konsultanta?

- Od razu pojawiłyby się konflikty. To nie jest dobry pomysł. Zresztą nie ma co tworzyć historii, których nie ma. Australian Open to jeden nieudany turniej.

W sprawach sponsorskich coś się zmieniło?

- Nie jest tajemnicą, że szukamy dużego kontraktu po wygaśnięciu umowy z Prokomem. Mamy sporo ofert, ale wyłącznie od agencji menedżerskich, czyli pośredników. Nasza filozofia się nie zmieniła, nie chcemy nikogo pomiędzy nami i sponsorem.

Tenisistki zarabiają większość pieniędzy na kontraktach, a nie na grze w tenisa. Przecież oddając pośrednikowi nawet 20 proc., w efekcie i tak zarobicie, bo on wam przyprowadzi sponsorów.

- Proszę mi wierzyć, że jeżdżąc na turnieje po całym świecie, zdążyliśmy się nauczyć wielu spraw. Kontrakty z agencjami zabierają niezależność, a niektóre są tak skonstruowane, że nie można ich łatwo rozwiązać. Wcale nie dają też wielkich pieniędzy, tylko dlatego, że na koszulce pojawia się logo. To jest wizja roztaczana przez agencje. Pamiętam, jak w 2005 r. na Wimbledonie poszedłem na spotkanie dla juniorów z firmami menedżerskimi. To było pranie mózgu, już wtedy wbijano im do głowy, że bez nich nie da się w tenisie żyć. My się z taką filozofią się nie zgadzamy. Niektórzy zazdroszczą mi takiej postawy, inni krytykują, a przedstawiciele agencji menedżerskich, po porażce Agnieszki, mogli pewnie otworzyć szampana. Ale to jeszcze nie koniec.

Agnieszka i Ula przegrały już także w deblu. Jakie plany po Australian Open?

- Wracamy na kilka dni do Polski. Na początku lutego Ula jedzie na turniej do Pattaya w Tajlandii, a Agnieszka do Estonii, gdzie zagra w reprezentacji Polski w rozgrywkach Pucharu Federacji. Potem gra w halowym turnieju w Paryżu.

Jak odpadła Ana Ivanovic - czytaj tutaj ?

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.