Rekordowe tłumy oglądają powrót Lance'a Armstronga

138 tys. ludzi wyległo w niedzielę na ulice Adelajdy, by zobaczyć, jak Lance Armstrong po ponad trzech latach przerwy wrócił do zawodowego ścigania - pisze z Australii Jakub Ciastoń.

Zabel się żegna ?

Tłum mógł być lekko rozczarowany, bo Armstrong w stawce 133 kolarzy przyjechał na 64. miejscu, daleko za zwycięzcą Australijczykiem Robbiem McEwanem z rosyjskiego teamu Katiusza. Ale niedzielne kryterium uliczne w Adelajdzie (51 km) było tylko wstępem do zaczynającego się we wtorek sześcioetapowego Tour Down Under, pierwszego od 2005 r. wyścigu z udziałem siedmiokrotnego zwycięzcy Tour de France. Nawet nie będzie się liczyć w klasyfikacji generalnej.

- Było fajnie. Cieszę się, że mam już za sobą ten pierwszy raz - stwierdził na mecie rozluźniony i uśmiechnięty 37-letni Teksańczyk, który ściga się w grupie Astana. - To wielki moment, nowe otwarcie dla kolarstwa - mówił entuzjastycznie szef Astany Johan Bruyneel, przyjaciel Armstronga, były dyrektor jego poprzednich ekip - US Postal i Discovery. Lance przyznał potem, że nie chciał ryzykować wywrotki, dlatego cały czas jechał w środku stawki. Trudno mu się dziwić. Gdyby upadł i doznał kontuzji, marketingowa operacja kolarska wszech czasów zakończyłaby się spektakularną klapą.

Kto widział Lance'a?

W Adelajdzie lokalne gazety, które od dwóch tygodni nie zajmowały się właściwie niczym innym niż powrotem Lance'a, zamieszczały ogłoszenia: "Widziałeś Armstronga? Zadzwoń do nas. Nagroda czeka". Jego przylot do Australii był bowiem pilnie strzeżoną tajemnicą. Organizatorzy wyścigu ogłosili w oficjalnym komunikacie, że nie zdradzą, kiedy przyleci, bo boją się paraliżu lotniska w Adelajdzie. Australijczycy zaczęli podejrzewać, że Amerykanin już dawno u nich jest, ale nie chce się ujawnić. Okazało się jednak, że ostatnie tygodnie zgodnie z komunikatami Astany spędził na Hawajach. Chciał przyzwyczaić się do ponad 30-stopniowych upałów, jakie będą go czekały przez sześć dni w okolicach Adelajdy. Hawaje pasowały też ze względu na niewielką różnicę czasu, małe zainteresowanie mediów i drogi - Armstrong wybrał takie miejsca, gdzie profile trasy były podobne do TDU, tak samo skrupulatnie przygotowywał się zresztą do Tour de France. Alpejskie etapy miał zawsze rozpracowane co do pojedynczego kamyka przy zakręcie.

- Zainteresowanie jest gigantyczne. Obawiam się, że Lance będzie miał większe problemy z dotarciem po wyścigu do hotelu niż z przekroczeniem linii mety etapu - żartował Mike Turtur, dyrektor wyścigu. Sądząc po wczorajszym szaleństwie na ulicach Adelajdy, jego słowa mogą okazać się prorocze. Turtur mówił też, że jeszcze nigdy w historii sportowego wydarzenia w Australii z Europy i USA nie przyjechało tylu dziennikarzy. Ma ich być więcej niż na rozgrywanym w tym samym czasie tenisowym Australian Open. Na treningach przed wyścigiem u boku Armstronga jechały zawsze dwa radiowozy, policyjny motocykl i nieoznakowana furgonetka z ochroniarzami.

Tour de France i walka z rakiem

Czego można się spodziewać w pierwszym etapowym wyścigu Armstronga? - Nigdy nie byłem w tak wysokiej formie, mój organizm jest na bardzo wysokich obrotach - mówił po przylocie. - Ale też nigdy nie startowałem w styczniu. Trudno ocenić, na co będzie mnie stać. Oczekiwanie ode mnie zwycięstwa byłoby jednak nonsensem. Wiem, że ryzykuję. Wielcy sportowcy miewali nieudane powroty, ale wierzę, że mi się uda. Dajcie mi trochę czasu - dodał Amerykanin. - Lance jest niezwykle zmotywowany, pracował bardzo ciężko. Jest więcej niż gotowy - podkreślał tajemniczo Sean Yates, jego menedżer z Astany.

TDU to dopiero pierwszy krok. Te najpoważniejsze mają przyjść wiosną na Giro d'Italia i przede wszystkim latem, gdy po raz ósmy spróbuje wygrać Tour de France. Armstrong na każdym kroku mówi jednak, że wsiada znów na rower z innego, ważniejszego niż sam sport powodu - chce propagować walkę z rakiem. Amerykanin, który w 1996 r. zachorował na nowotwór i wygrał z nim bitwę, od wielu lat prowadzi fundację zbierającą pieniądze na walkę z chorobą. - Codziennie 22 tys. ludzi umiera na raka, może ich być znacznie mniej - wielokrotnie powtarzał w Australii.

Doping? Lance zbada się sam

Ale powrót Lance'a ma też swoje ciemniejsze strony.

"Znów przyjechali zrobić mi niezapowiedzianą kontrolę. To już dwunasta, odkąd wróciłem do treningów" - pisał Armstrong na swojej stronie internetowej jeszcze w zeszłym roku, gdy jeździł po Teksasie. - Nie wiem, czy jest jakiś sportowiec, który miał tyle testów antydopingowych w ostatnich latach, ile ja w pięć miesięcy - stwierdził w Australii.

Kolarstwo ma ogromny problem z dopingiem i Lance nie uniknie tej konfrontacji. Ale tak jak podczas Tour de France zawsze oburzał się na niezapowiedziane kontrole, na przeszukiwanie śmietników w pokojach hotelowych czy napastliwe artykuły w "L'Equipe", tak teraz też jest nastawiony bojowo.

W sobotę w Adelajdzie ogłosił, że już od dawna przeprowadza kontrekspertyzy do testów zlecanych oficjalnie przez WADA (Międzynarodową Agencję Antydopingową) i UCI (Międzynarodową Unię Kolarską). Zdradził, że od września współpracuje z Donem Catlinem, ekspertem w dziedzinie zwalczania dopingu. To wielkie nazwisko - Catlin opracował m.in. test na doping THG, który pogrążył czołowych lekkoatletów świata w słynnej aferze BALCo. W jego laboratorium były przeprowadzane testy Lance'a i będą kolejne, a ich wyniki zostaną publikowane w internecie. - To najlepsze, najdokładniejsze badania, jakie kiedykolwiek przeprowadzono - mówi Armstrong.

Ludzie z jego otoczenia podkreślają, że to mądry ruch - Armstrong uniknie ewentualnych ataków mediów, które nie będą mogły powołać się na anonimowe źródła i niepewne przecieki z laboratoriów WADA, a tak już bywało. - Lance wie, że jest czysty, ale dba o swój wizerunek. Jeśli nagle znów zacznie wygrywać, pojawią się domysły, niedowierzanie, a on wtedy zamknie medialną wrzawę kontrekspertyzą zatwierdzoną przez Catlina - mówiła w Australii anonimowo osoba bliska Armstrongowi. Ale te wyprzedzające działania już zostały skrytykowane przez media. Wytknięto, że strona z wynikami testów nie działa, a Amerykanin obiecywał, że ruszy jeszcze przed wyścigiem.

W przeddzień startu Lance'a hiszpański dziennik "El Pais" doniósł, że śledztwo w głośnej sprawie "Operacja Puerto", której efektem było m.in. zdyskwalifikowanie Ivana Basso i Jana Ullricha, może zostać wznowione. Próbki wielu niezidentyfikowanych kolarzy, których szprycował okryty złą sławą dr Eufemiano Fuentes, może uda się rozszyfrować. Amerykanin od lat przygotowywał się do startów w Europie właśnie w Hiszpanii.

- Ta sprawa dotyczyła też tenisa i piłki nożnej, czemu nigdy nie zajęto się tymi sportami, tylko kolarstwem? - pytał Armstrong, który zawsze powtarzał, że jest przeciwnikiem dopingu, ale potępiał metody walki, zbyt jego zdaniem napastliwe i wybiórcze.

Armstrong na prezydenta?

Od dawna spekuluje się, że Teksańczyka ciągnie do polityki. I chyba rzeczywiście tak jest. Walka z rakiem, prężnie działająca fundacja, niezwykła dbałość o wizerunek - to wszystko wpisuje się w polityczne aspiracje, szczególnie w amerykańskim stylu, gdzie polityczną karierę buduje się latami.

- Lance ma szersze perspektywy niż kariera kolarza. mówi polski kolarz Cezary Zamana, który przed laty jeździł w grupie z Armstrongiem. - Był co prawda zwykłym chłopakiem z małego miasteczka w Teksasie, ale zawsze miał niebywałe ambicje. A teraz dojrzał, jest świadomy własnej siły. Pasjonuje go polityka. Wiem, że marzy o stanowisku gubernatora Teksasu. Kiedyś pytał mnie, jak czuje się premier Miller po wypadku helikoptera. Nie rozstaje się z laptopem, by sprawdzać co dzieje się w świecie. Ponieważ spotykał się i spotyka z George'm W. Bushem, ponieważ Teksas jest teraz republikański, sądzę, że Lance ma zbliżone poglądy.

- Mam duże nadzieje związane z prezydenturą Baracka Obamy - mówił Armstrong w sobotę na konferencji prasowej w Adelajdzie. Ale nie przemawiał już jak kolarz, lecz polityk. - Mam nadzieję, że nowy prezydent wprowadzi dobry program opieki zdrowotnej i przeznaczy więcej pieniędzy na walkę z nowotworami - stwierdził Lance. Zapytany o to, czy można go nazwać republikaninem, czy demokratą, odpowiedział, że bliżej mu do pierwszych, ale szanuje obie partie. Wiadomo, Obama to raczej koszykarz, a na rowerze po ranczu w Teksasie Armstrong jeździł z republikaninem George'em W. Bushem. - Po zakończeniu przejażdżki po prostu spytałem, czy nie da się wygospodarować dodatkowego miliarda dolarów na ten cel. Skoro miałem okazję spytać o to prezydenta, czemu tego nie zrobić. Ale to nie znaczy, że jestem republikaninem - uśmiechał się Lance.

George W. Bush okazał się wielkim miłośnikiem Armstronga, ale miliarda dolarów nie dał.

O tym jak Armstrong wyprowadza kolarstwo na prostą czytaj tutaj ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA