Amerykanie prowadzą w klasyfikacji medalowej - przynajmniej według Amerykanów
Bindra został narodowym bohaterem, za medal dostał już 14 różnych nagród państwowych - od finansowych po dożywotni bilet na wszelkie indyjskie pociągi. Teraz Indie oczekują, że natchnie cały naród i indyjski sport wreszcie rozkwitnie. Dotychczas jego rodacy wygrywali igrzyska tylko w hokeju na trawie, między 1928 a 1980 rokiem zawsze stając na podium. W sumie uzbierali 18 medali, niemal 15 razy mniej niż średnio usportowiona Polska, w której mieszka ciut mniej ludzi niż w aglomeracjach Bombaju i Delhi razem wziętych.
Pokręcona ta sportowa geografia, a jeszcze bardziej pokręcona - olimpijska klasyfikacja medalowa. Przeszło miliardowe Indie, z blisko połową mieszkańców poniżej 25. roku życia, czekały na złoto ćwierć wieku. Leżące nieopodal niespełna półtoramiliardowe Chiny najcenniejszych medali wygrały w Pekinie do wczoraj 40, przebijając wynik Amerykanów z poprzednich igrzysk i na dobrą sprawę gwarantując sobie ostateczny triumf w klasyfikacji generalnej. Chiny, które sportem wcale na co dzień nie żyją. Mój redakcyjny kolega Radek Leniarski biegał wiosną po całym Pekinie, by upolować jakiekolwiek zawody. Miał tłumacza, szukał w internecie i gazetach, w klubach sportowych i szkołach. Nie znalazł nic. Okrąglutkie hinduskie zero. Akurat nie grała liga piłkarska. A był weekend! W ślady miłośników joggingu też, nawiasem mówiąc, nie wdepnął.
Mimo to tutejszy przemysł wypluwający taśmowo medale okazał się nadzwyczajnie wydajny, reprezentację USA gospodarze nie tyle pokonają, ile znokautują. Chiny nie są supermocarstwem w sporcie samozwańczym, lecz realnym, legitymującym się wymiernymi dowodami supremacji.
Przynajmniej jeśli uznamy, że wyniki igrzysk rzeczywiście odzwierciedlają globalny układ sił. Medal jest równy medalowi, kto nie zbierze stosu złoto-srebrno-brązowego żelastwa, ten w sporcie nie istnieje. Przyjmując to kryterium, Polskę wypadałoby umieścić obok sąsiadującej z nami w klasyfikacji generalnej Hiszpanii. Jej sportowcy stali w sumie na podium w Pekinie tylko raz więcej niż nasi, oba kraje oblewały po trzy zwycięstwa.
Proponowałbym jednak pocieszać się brawurowymi porównaniami po cichutku. Najlepiej w myślach, bez świadków. Inaczej wyjdzie głupawo. Hiszpanie wygrali w tym roku oba najsłynniejsze wyścigi kolarskie - Tour de France i Giro d'Italia, nie mniej prestiżowy tenisowy Wimbledon oraz Roland Garros, jeszcze niedawno mieli mistrza świata w Formule 1. Zdobyli też mistrzostwo Europy w piłce nożnej i siatkówce, są mistrzami świata w koszykówce, a przed trzema laty byli nimi w piłce ręcznej. W piłce wodnej mają czwartą drużynę globu, a w hokeju na trawie - trzecią. Królują zarówno na głównych imprezach w sportach indywidualnych, jak i grach drużynowych. Dałoby się obronić nawet tezę, że to oni rządzą - zwłaszcza biorąc pod uwagę proporcje, także ich potencjał ludnościowy - światowym sportem.
Jak zagraniczni trenerzy napędzili chiński sport
W hierarchii olimpijskiej Hiszpanie nie doturlają się nawet do czołowej dziesiątki. Tutaj rozsiedli się na szczycie Chińczycy, którzy swój przemyślany, metodyczny system totalnie podporządkowali najbardziej złotodajnym dyscyplinom. Co uderzające, miażdżącą przewagę nad resztą planety uzyskali zwłaszcza w rywalizacji kobiet - wciąż mniej konkurencyjnej i wspomaganej mniejszymi pieniędzmi. Nie olśniewają też w grach zespołowych, na boiskach wywalczą co najwyżej jeden medal (siatkarki). Nie wychowali ani jednej megagwiazdy podbijającej wyobraźnię fanów na wszystkich kontynentach, podziwianej również poza igrzyskami. Na upartego można by wskazać co najwyżej 229-centymetrowego kolosa z NBA Yao Minga, ewentualnie Liu Xianga, który notabene właśnie zgasł, bo nie zniósł presji skakania przez płotki z ponad miliardem rodaków na plecach.
Mnóstwa najznakomitszych postaci sportu na igrzyskach w ogóle nie ma lub udział pozorują. Albo cenią sobie inne zawody (piłkarze, kolarze etc.), albo ich nie zaproszono (Tiger Woods, zawodowi bokserzy), albo nie płaczą po porażkach. Jak tenisiści, którzy zazwyczaj biją się o dostęp do turniejowych kortów, by na nich trenować, a w Pekinie ćwiczeń unikali, ponoć ze względu na dotkliwy upał i wilgotność powietrza.
Luki w programie sprawiają, że jedna trzecia ludzkości nie ogląda na igrzyskach swojej ulubionej dyscypliny. Wspomniani Hindusi wraz z Pakistanem nie mają krykieta, Oceania, południowa Afryka i kawałek Europy - rugby. MKOl rezygnuje z baseballa, bo obliczył, że ogląda go stosunkowo niewielu telewidzów w stosunku do kosztu budowy stadionów. Aha, Chińczycy nie przeforsowali na razie swoich wyścigów smoczych łodzi.
Olimpijskim zestawem rządzi trochę przypadek, a trochę dobór wpływających na program organizatorów, dzięki którym na igrzyskach np. wymachują kończynami mistrzowie taekwondo, sztuki walki wielbionej przez Koreańczyków. W moim prywatnym rankingu kuriozów prowadzi boks w wersji tzw. amatorskiej. Dwaj faceci w ringu okładają się po twarzach, ale ich los zależy od obmacujących plastikowe guziki sędziów. Jeśli nie przycisną ich równocześnie, bo nie dobrali się pod względem refleksu, to możesz rywalowi obsiniaczyć całą twarz i nie dostać żadnego punktu. Oglądałem walkę w 1/8 finału naszego Łukasza Maszczyka z Jaffetem Uutonim. Namibijczyk zachwiał się w pierwszej rundzie na nogach i był liczony, ale Polak po jej zakończeniu przegrywał 0:1. Słowem, na olimpijskim ringu bokser może przeciwnika znokautować, nie zadając mu ciosu.
Osiem lat temu w Sydney zadebiutował keirin, czyli popularna głównie na Dalekim Wschodzie odmiana kolarskiego sprintu, w którym zawodnicy najpierw - zanim zaczną się ścigać - jadą za rozpędzającym się powoli motocyklem. Ostatnio BBC zasugerowała, że Japończycy - u nich ta konkurencja robi za wehikuł dla hazardowego biznesu wartego dziesiątki milionów dolarów rocznie - zapłacili za jego przyjęcie do igrzysk łapówkami. Japończycy zaprzeczają, ale bardziej interesujący wydaje się inny dylemat - jeśli jest keirin, to dlaczego nie żużel albo latanie precyzyjne? To ostatnie oczywiście tylko na Wilgach, bo na nowszych maszynach nasi już tak precyzyjnie nie wzlatują i medalowych szans by nam radykalnie nie przybyło.
Choć gdyby akurat mnie dali władzę dołożenia jednej dyscypliny, postawiłbym na klasykę, nie wiedzieć czemu zarzuconą jeszcze przed wojną - przeciąganie liny. Zezwoliłbym wystawić każdemu dowolną liczbę zawodników, żeby Chińczycy mogli zebrać się całą kupą i jednym szarpnięciem przeciągnąć na swoją stronę Amerykę, Europę oraz Rosję razem wzięte. Dopiero mieliby sukces. Pewnie by się nawet nie pogniewali, że nie zapamiętaliśmy ich nazwisk.