Mistrzostwa piłkarzy cierpiących

Naukowcy prognozują różnie. Zdaniem profesora od sztucznej inteligencji z uniwersytetu w Zurychu Rolfa Pfeifera drużyna robotów wygra mecz z ludzkimi mistrzami świata w 2050 roku. Jego wiedeński kolega Peter Kopacek przed 2025 rokiem spodziewa się zwycięstwa maszyn nad Brazylijczykami, a przed 2015 rokiem - nad Austriakami...

Hiddink do piłkarzy: Bawcie się grą ?

Gole w końcówkach meczów to nie przypadek ?

W tym ostatnim przypadku optymizm Kopacka bym podzielał, bo najszybsi pośród jego bezdusznych pupili już dziś dystans 2,5 metra pokonują w 35 sekund (wolniejsi potrzebują pięciu minut lub się wywracają), a wciąż dynamicznie rozwijają się sprintersko. Nie ustalono tylko jednego szczegółu, być może rozstrzygającego. Kto będzie sędziował? Egzemplarz Howarda Webba, który jada śniadania, czy taki, który nie jada?

Robocie zawody - nie znam, niestety, numerów seryjnych największych gwiazd - wyglądają ponoć o tyle zaskakująco, że na widowni zasiadają kibicowskie egzemplarze jadające. I nie umieją się powstrzymać od kompletnie nieracjonalnych, choć ludzkich odruchów. Kupę żelastwa dopingują, zachęcają do strzałów, popędzają do kontrataku.

Czyli zachowują się zupełnie inaczej niż holenderscy fani podczas przegranego ćwierćfinału Euro 2008. Bazyleę zalało przeszło 100 tys. pomarańczowych głów, zaludnienie miasta się podwoiło, na trybunach kibice "Oranje" mieli miażdżącą przewagę nad rosyjskimi. Ale szybko ucichli. Biła od nich aura rezygnacji, jakby wiedzieli, że nazywanie reprezentacji "mechaniczną pomarańczą" jest wybitnie nietrafne, bo jej piłkarze są osóbkami nadzwyczaj wrażliwymi. Póki wszystko układa się po ich myśli, wygrywają i olśniewają. Kiedy natrafiają na poważne kłopoty, nie pozorują nawet walki, jakby rozłożyła ich nieuleczalna choroba. Nie potrafią na boisku cierpieć.

"Suffer", "soffrire", "sufrir" - to kluczowy czasownik w wielu piłkarskich słownikach. Kto cierpieć nie umie, nigdy nie zdobędzie cennego trofeum. By je zdobyć, trzeba przezwyciężyć samego siebie w złym dniu, drwić z przeciwności losu, wygrywać przegrane mecze, wygrywać w beznadziejnym stylu, podnosić się po nokaucie. Umieją to Niemcy i Włosi, dlatego pośród europejskich nacji są absolutnie bezkonkurencyjni. Historia futbolu niewiele zna drużyn, które wspaniale turniej rozpoczynały i wspaniale go kończyły. Nie ma odpornych na kryzysy, są tylko ci, którzy zdołają je przetrwać.

I właśnie teraz oglądamy mistrzostwa piłkarzy, którzy cierpieć potrafią i trzymają na karkach głowy mocniejsze niż przeciwnicy.

Niemcy - sami siebie ogłaszający faworytami turnieju - przegrali drugi mecz, z Chorwacją, by w trzecim stoczyć morderczy bój z przeciętnymi Austriakami, który poprzedził lament rodaków, że minęły radosne czasy entuzjazmu selekcjonera Klinsmanna i znów nastała mroczna era szarpania się z własnym niedołęstwem. Mimo to piłkarze Joachima Löwa z imponującym chłodem rozbroili w ćwierćfinale prącą po złoto Portugalię.

Superrezerwowy Senturk. Jak poradzi sobie grając od pierwszej minuty? ?

Turcy błysnęli wyczynem wszech czasów, bo dobrnęli do półfinału, choć gdyby złączyć wszystkie chwile z czterech spotkań, w których prowadzili, uzbierałoby się jakieś kilkadziesiąt sekund. Trzy razy przegrywali, trzy razy teoretycznie nie mieli czasu, by się odkuć, trzy razy wracali z zaświatów. Oni sprawiają wrażenie, jakby potrzebowali zostać śmiertelnie ranni - dopiero wtedy włączają dopalacz i rozrywają defensywę przeciwnika na strzępy. A przecież dziesiątkują ich kontuzje, przecież trener Fatih Terim nazywa drużynę oddziałem półmartwych i pyta UEFA, czy ma prawo trzeciego bramkarza wystawić na środku ataku.

Rosjanie zostali sprani na kwaśne jabłko, zanim mistrzostwa na dobre się rozpoczęły. Skórę przetrzepali im Hiszpanie, trener Guus Hiddink nazywał swoich graczy - najmłodszych na Euro - dziećmi, skarżył się, że są na boisku naiwni, bezbronni, przerażeni. Oni też się podnieśli. Dziś opowiadają, że potrzebowali inauguracyjnego lania, by dorosnąć i stwardnieć. W ćwierćfinale nie podłamał ich nawet gol - niezasłużony - wbity przez Holendrów na sekundy przed końcem podstawowego czasu gry. Nawałnica Rosjan w dogrywce nie byłaby możliwa bez fantastycznego przygotowania atletycznego, ale też mentalnego paliwa, którego rywalom zabrakło. Oni chyba wręcz zaczęli z pustym bakiem, co osowiali kibice - przywykli do tradycyjnych, coturniejowych klęsk - błyskawicznie wyczuli i jęli beznamiętnie, jak otępieni, wbijać wzrok w murawę.

Wątek triumfu obolałych obejmowałby cały turniej, gdyby spełniło się przeznaczenie Włochów. Ich losy dały zwrot najbardziej spektakularny. Najpierw (Holandia) ponieśli najwyższą porażkę od ćwierćwiecza, potem (Rumunia) naprawiali kardynalne błędy sędziego i swojego kolegi Zambrotty, wreszcie musieli czekać na wyniki rywali, do awansu nie wystarczało im nawet zwycięstwo nad wicemistrzami świata (Francja). Przeżyli. I wrócili między faworytów. Zgodnie z odwiecznym prawem futbolu są przecież tym bardziej niebezpieczni, im słabsi się wydają.

Nie tym razem. W ćwierćfinale Hiszpanie torturowali ich przez 120 minut, zanim zadali ostateczny cios w rzutach karnych. I nie wiadomo, czy wściekać się na defensywną taktykę Włochów, czy podziwiać, że zdołali wytrwać bez strat do serii jedenastek. Od półfinału ostatniego mundialu, który kończyli z czwórką napastników na boisku, nie ma sensu zanudzać nieaktualnym stereotypem, że chcą tylko bronić. Mistrzowie świata zwyczajnie przyjechali na Euro w kiepskiej formie, chyba jedynie Buffon, Grosso, Chiellini i Panucci wypadli dobrze. Nie mieli kim atakować. Cierpieli jak nigdy.

Hiszpanie wykluczają dylematy: ich podziwiać trzeba na pewno. Przystępowali do batalii zniechęcani przez 45 milionów rodaków, którzy nawet teraz interesują się głównie transferami Barcelony i Realu, w reprezentacji widząc drużynę skazaną na kompromitacje co najmniej do nadejścia ery kopiących robotów. I wygrali Hiszpanie mecz w głowach. To tam strzela się rzuty karne, przecież gdyby strzelających odczłowieczyć, gdyby odciąć im emocje, zostawiając gołą mechanikę i hydraulikę, to każdy zawodnik na tym poziomie wytrenowania - nawet zmęczony - powinien trafić do siatki.

Włosi pękli. Co mimowolnie ujawnił Daniele De Rossi, który znów - po wpadce w ćwierćfinale Ligi Mistrzów z Manchesterem United - spudłował z jedenastu metrów. - Ja przynajmniej nie boję się uderzać. Nie robię kroku w tył, nie chowam się, podejmuję wyzwanie. I taki pozostanę. Następnym razem też będę strzelał - mówił po meczu, sugerując, że nie wszystkim kolegom wystarczyło odwagi.

Nie tylko im. Kilka dni temu 22-letni Luka Modrić podchodził do rzutu karnego ze śmiercią w oczach. 20-letni Ivan Rakitić też. A wcześniej głowę stracił Slaven Bilić, trener o mentalności kamikaze, lecz wciąż niedoświadczony. Chorwaci odpadli.

To lubię na Euro 2008. Widzieć z bliska, że piłki nie kopią perfekcyjne maszyny, lecz najzwyklejsi ludzie, niekiedy młodziutcy i delikatni. Zastanawiać się, jak wiele dzieje się tam, gdzie nie sięga wzrok. Owszem, Rosjanie biegali jak maratończycy, ich organizmy musiały dostać niesamowitą stymulację. Ale kończyli mecz na wpół omdlali! Czyżby zdołali znieść psychicznie większą dawkę bólu niż Holendrzy? Przesunęli próg odporności poza granice, na które dotąd się nie zapuszczali?

O cierpieniu na ME opowiada turecki trener Fatih Terim: - Śpię cztery godziny. Nie mogę więcej. Zrywam się o siódmej nad ranem i znów ustalam skład na Niemców. Dzwonię do lekarzy, pytam: Jak się czuje Servet Cetin? Jak się czuje Emre? Tylko nie mówcie, że źle. Nie można się czuć tak źle, by nie zagrać o finał mistrzostw Europy.

Blog Rafała Steca: Za co warto byłoby zrezygnować z mundialu?  ?

Nie zgadzasz się? Lepiej znasz się na sporcie? Załóż sportowego bloga, bloguj na Blogsport.pl!?

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.