Rok w rugby: Z jajem, panowie!

Nigdy w 50-letniej historii polskie rugby nie miało takiej szansy.

Największym zaskoczeniem Pucharu Świata byli Portugalczycy, którzy jeszcze niedawno dostawali baty od Polaków. Gruzini do rugby wzięli się poważnie kilkanaście lat temu, ale stoczyli z Irlandią bój, o którym świat mówił przez wiele tygodni. W tym czasie garstka polskich rugbystów - ci, którzy się nie uczą i nie pracują zawodowo - przychodziła na klubowe treningi, wałkując niezmieniające się od lat ćwiczenie. Trener reprezentacji Tomasz Putra, choć kształcił się we Francji i wie, jak zrobić na ugorze przyzwoite rugby, tylko bezradnie rozkładał ręce, bo na zgrupowania przyjeżdżali nie najlepsi, ale ci, których było na to stać.

Jesienny Puchar Świata - największa impreza roku w sporcie - doskonale pokazał, jak polskie rugby przespało całe lata. Rumuni, Portugalczycy czy Gruzini garściami czerpali od najlepszych, wykorzystując pomoc światowej federacji dla uboższych związków: szkolenia, pomoc trenerską, sprzęt dla dzieci i młodzieży. Polscy działacze, rezydując na nieźle opłacanych posadach w rozsypującym się baraku na warszawskiej AWF, utwierdzali się w przekonaniu, że opracowanie kalendarza krajowych rozgrywek, wybór zawodnika roku, trenera i sędziego to nie lada zadanie, z którym tylko oni umieją sobie poradzić.

Puchar Świata oglądało kilka miliardów telewidzów. Byli świadkami kolejnej klęski galaktycznych z Nowej Zelandii, którzy są poza wszelkim zasięgiem, ale zdarza im się... jeden słabszy mecz w roku. Teraz był to ćwierćfinał z Francją. Niespodziewana porażka i rozpacz wielu fanów All Blacks. Wśród nich Krisa Allena, studenta Uniwersytetu Otago, który wieszcząc triumf ukochanych rugbystów, zrobił sobie tatuaż upamiętniający zdobycie Pucharu Świata 2007. Jedna z klinik zaproponowała mu usunięcie wstydliwej pamiątki, ale odmówił, wierząc w zwycięstwo za cztery lata.

Nie chodzi o to, by tysiące szaleńców ruszyło w Polsce do salonów tatuażu. Ale rugby to idealny sposób na to, by młodzi ludzie wyładowali agresję, ganiając za jajowatą piłką, a nie na ulicach czy trybunach. Tak z pomocą International Rugby Board robią to w Indiach, Wenezueli czy nawet na Madagaskarze. Przy okazji można dorobić się niezłej ligi i reprezentacji.

Szansa nad Wisłą jest historyczna. Jeszcze nigdy w Polsce żaden egzotyczny sport takiej nie miał. Tylko w mijającym roku Polsat Sport i Canal+ pokazały najważniejsze imprezy globu: Puchar Świata, Puchar Sześciu Narodów i Puchar Heinekena (odpowiednik piłkarskiej Ligi Mistrzów). Rzeczą bez precedensu były relacje z meczów reprezentacji Polski oraz najważniejszych spotkań ekstraklasy. W żaden sposób nie przełożyło się to jednak na nowych sponsorów dla kadry i ligi. Niemal wszystkie polskie stadiony straszą pustymi miejscami reklamowymi, żaden z działaczy nie miał pomysłu, jak na fali fantastycznych telewizyjnych widowisk ściągnąć na treningi czy na trybuny dzieciaki z okolicznych bloków.

Późną jesienią, już po Pucharze Świata, władzę w polskim rugby objęli ci, którzy zapewniali o rewolucyjnej wizji rozwoju. Jeśli i oni prześpią swoje rządy, nasze rugby, może stać się takim samym dziwolągiem jak lacrosse, który wygląda jak łapanie motyli do siatki.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.