Sycz: Nauczyłem się żyć z bólem

- Nie ma co się głaskać, tylko trzeba zapieprzać. Tylko dzięki mocnej pracy możemy dopłynąć do igrzysk w Pekinie - mówi Robert Sycz, najlepszy polski wioślarz, zawodnik RTW Lotto/Bydgostii/WSG/Bank Pocztowy

34-letni Sycz zdobył dotąd dwa złote medale olimpijskie oraz dwa złote, trzy srebrne i dwa brązowe mistrzostw świata (wszystkie w dwójce podwójnej wagi lekkiej - osiem z Tomaszem Kucharskim, jeden brązowy z Pawłem Rańdą). Teraz szykuje się do sezonu, w którym najpierw zamierza zakwalifikować się na igrzyska do Pekina, a potem - już w stolicy Chin - walczyć o trzeci olimpijski krążek.

Jarosław Dąbrowski: Mijają trzy miesiące od chwili, gdy z powodu nagłego nerwobólu kręgosłupa nie mogłeś dalej wiosłować w mistrzostwach świata w Monachium i z tego samego powodu kilka tygodni później nie wystąpiłeś wraz ze swym partnerem Tomkiem Kucharskim w mistrzostwach Europy. Jak się więc dziś czujesz?

Robert Sycz*: Po tamtej kontuzji zostało tylko wspomnienie, aczkolwiek kręgosłup - o czym pisaliście nie raz - odzywa się już od kilkunastu lat. Jak policzę, to w każdym miesiącu by się uzbierał tydzień, kiedy odczuwam dyskomfort. Boli mnie, gdy położę się na brzuchu; gdy stojąc robię przeprost - wypychając biodra do przodu; a gdy jadę autem, nie usiedzę dziesięciu minut przy teoretycznie najwygodniej dla kręgosłupa ustawionej pozycji oparcia - muszę po prostu jechać nieco pochylony.

Skoro w codziennym życiu odczuwasz bóle, to co dzieje się, gdy musisz wiosłować lub dźwigać ciężary.

- Po prostu wiem, czego unikać. W trakcie wiosłowania na szczęście jestem pochylony do przodu; na siłowni nie wykonuję ćwiczeń, w których tułów trzeba mieć wyprostowany. Ale cały czas robię ćwiczenia wzmacniające tzw. gorset grzbietowy, by zminimalizować ryzyko nawrotu urazu z Monachium - np. unoszenie tułowia z pozycji leżącej. Tuż po kontuzji przez kilka tygodni chodziłem na fizykoterapię. Do dziś korzystam jeszcze z tzw. mobilizacji manualnych - to formy masażu i nacisków na kręgosłup. Nie ukrywam, że cały organizm odpoczął podczas październikowych wczasów w Tunezji.

Czy może jednak zdarzyć się taki dramat jak w Monachium?

- Żaden z lekarzy nie może mnie zapewnić, że nic złego się nie stanie. Jak oglądają wynik rezonansu magnetycznego, to twierdzą, że kwalifikuje się do natychmiastowego zabiegu operacyjnego - usztywnienia trzech kręgów lędźwiowych. Tymczasem jak funkcjonuję, widać "na załączonym obrazku": po prostu nauczyłem się żyć z tym bólem od zwyrodnienia kręgów.

Czy skoro masz już tyle medali, zdrowie już nie te, a w domu czeka żona i niespełna roczna córka Amelka - za którą słyszę, że wiecznie tęsknisz - nie myślisz, dać sobie już spokój z wiosłowaniem?

- Przychodzą chwile zwątpienia, kiedy zastanawiam nad całym wioślarstwem. Nie mam przecież olimpijskiej kwalifikacji, czyli o starcie w Pekinie nie ma dziś co mówić. Jeślibym jednak zrezygnował ze sportu, musiałbym - tak jak żona - iść do pracy, a bez ukończonych studiów miałbym słaby start. Na razie myślę, że czeka mnie ciężka praca przed kolejnym ciężkim sezonem - na początek walka z nadwagą. Ta nadwaga wynika z tego, że przez blisko miesiąc nie trenowałem, bo lekkiego ruszania, gdy tętno nie skacze powyżej pewnego poziomu, nie nazywam treningiem.

Jak więc będą wyglądać przygotowania do sezonu, w którym w czerwcu w Poznaniu masz światowe regaty kwalifikacyjne ostatniej szansy, a po dwóch miesiącach - miejmy nadzieję - start na olimpiadzie w Pekinie?

- Szczerze: nie mam pojęcia, co trener naszej osady Marian Hennig przygotował. Mieliśmy zacząć przygotowania 1 listopada, ale nie miałem tzw. zdolności sportowej, czyli zgody lekarzy. Trener przysłał mi 10 listopada plan treningów, ale ja sięgnąłem do swych zapisek treningów z lat wcześniejszych z tego okresu i zacząłem go realizować. Nie realizuję więc w tej chwili planu Henniga, bo uważam, że muszę skończyć system, który sam rozpocząłem. W grudniu mam trenować pod okiem Henniga w Zakopanem, gdy Tomek Kucharski będzie ćwiczył według jego rozpiski w domu w Gorzowie. Styczeń to znowu obóz w Zakopanem, w lutym - wysokogórskie zgrupowania w Sierra Nevada, w marcu - Portugalia. Potem już starty: wiosenne krajowe regaty kwalifikacyjne w Poznaniu w dwójce "ciężkiej", Monachium, może Lucerna i wreszcie Poznań.

To już osiem lat różnicy, gdy po nieudanych mistrzostwach świata w St. Catharines musieliście szykować się do czerwcowych kwalifikacji w Lucernie, a potem sięgaliście po złoto w Sydney. Czy uważasz, że teraz powinniście powtórzyć system przygotowań, by osiągnąć sukces?

- Tak. Trzeba tak samo mocno i intensywnie trenować. Jesteśmy trochę starsi i organizm reaguje inaczej jak przed laty, ale jestem przekonany, że tylko po mocno przetrenowanej zimie i wiośnie jesteśmy w stanie być w tak wysokiej formie, by zrobić kwalifikację i po niewielkim szlifie popłynąć walczyć w Pekinie. W tej chwili jestem zafascynowany naszą złotą męską czwórką podwójną: wygrywają, bo ciężko trenują. Uważam, że nie można się głaskać i tracić czasu, tylko zapieprzać - tak jak oni. Ludzie znający się na wioślarstwie mówią mi, że z Tomkiem w ostatnich dwóch latach zmieniliśmy styl wiosłowania - jest mniej agresywny. Nadal pływamy ładnie, ale inaczej niż kiedyś, nieskutecznie. Może to wynika z braku formy, wytrenowania, może z kontuzji? Musimy wrócić do tej naszej agresywności. Do tego będę przekonywał trenera Henniga.

Czy w czerwcu w Poznaniu, jeśli będziecie w formie, może wam rzeczywiście ktoś przeszkodzić w zdobyciu przepustki do Pekinu?

- Do wzięcia, jak ostatnio słyszałem, w naszej konkurencji są trzy, a nie dwie olimpijskie przepustki. Ale klasowych osad w sytuacji jak nasza jest kilka. Popłyną Kanadyjczycy, którzy często wchodzili do finałowej szóstki podczas różnych regat; są Czesi - brązowi medaliści mistrzostw Europy; mogą zaskoczyć Amerykanie. No i dochodzi utytułowany Lubos Podstupka, który z jakimś Słowakiem może też "coś urobić". Inna sprawa, że w czerwcu wcale nie musi popłynąć polska dwójka Sych-Kucharski. Skoro nie mamy w kieszeni kwalifikacji, to każdy może spróbować nas w kraju pokonać, jak choćby dwójka z Gdańska Rychlicki-Mrozowicz. Wprawdzie w minionym sezonie w Amsterdamie przegrali z nami o 15 s, ale nic nie jest pewne.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.